Bardzo amerykańska historia

Czy powinniśmy w tym miejscu prezentować wykonawcę, który tak naprawdę zaistniał dopiero w bieżącej dekadzie i ma na koncie jedynie trzy albumy? Przy tym jest porównywany nie do Juana Atkinsa czy Kraftwerku, ale do Davida Bowie, Prince'a czy Kurta Cobaina, a do tego jego historia obraca się przeważnie wokół sal koncertowych, czy nawet stadionów, a nie klubowych parkietów. Jednak to, że w ostatnich latach muzyka popularna i rockowa zbliżyła się do klubowego "undergroundu" jest w dużym stopniu zasługą Nine Inch Nails. A poza tym MTV początkowo przeoczyło talent Trenta Reznora i potem bardzo tam tego żałowano. My nie damy się zaskoczyć....

Finalnym argumentem za przedstawieniem właśnie tej formacji w dziale "Wszystko o" może być fakt, że najnowszy album Nine Inch Nails wielu krytyków ogłosi albumem roku 1999, zaś Trent Reznor niewątpliwie należy do najbardziej twórczych użytkowników muzycznej elektroniki.

"Muzyka była całym jego życiem już od szczenięcych lat. Był niezwykle utalentowany" (Bill Clark, dziadek Trenta Reznora)

Michael Trent Reznor urodził się 17 maja 1965 roku w Mercer, niewielkim miasteczku w Pennsylwanii. Jako że jego ojciec również nazywał się Michael Reznor, wszyscy używali drugiego imienia Michaela Juniora i tak już zostało. Dwa lata później na świat przyszła jego siostra - Tera, a w 1970 roku ich rodzice rozwiedli się. Oczywiście w momencie gdy Nine Inch Nails stało się sławne dziennikarze uznali, że pochodzenie z rozbitej rodziny stało się przyczyną, dla której Trent wyrósł na wyalienowanego smutasa. Jednak on sam nie twierdzi, że jego dzieciństwo było nieudane. Po rozstaniu się rodziców wychowaniem rodzeństwa zajęli się dziadkowie ze strony matki, również mieszkający w Mercer i potrafili z powodzeniem zastąpić im rodziców. Z nimi zresztą wcale nie stracili kontaktu, a Michael senior do dziś jest jednym z największych przyjaciół Trenta. Rodzina szybko odkryła muzyczny talent pięciolatka i zafundowała mu lekcje gry na pianinie, a potem także na saksofonie i tubie. Młody Reznor znalazł się w szkolnej orkiestrze i zespole jazzowym. Dał się wtedy także poznać jego talent sceniczny, występował bowiem w szkolnych przedstawieniach, a największym powodzeniem cieszył się w roli Judasza w musicalu "Jesus Christ Superstar".

Po ukończeniu szkoły w rodzinnym Mercer w 1983 roku rozpoczął naukę w pobliskim Allegheny College, gdzie studiował techniki komputerowe. Jednak po roku rzucił szkołę i postanowił poświęcić się muzyce.
Przeniósł się do Cleveland i rozpoczął pracę w sklepie muzycznym. Na krótko wylądował też w lokalnym zespole The Innocent i choć nie zagrzał w nim długo miejsca, to zdążył znaleźć się na okładce albumu grupy - "Living On The Streets" oraz zagrać z nią kilka koncertów (m.in. otwierających występy Briana Adamsa). Potem bardzo tego żałował, bowiem The Innocent grali zapyziały amerykański rock w stylu Foreigner, więc było się czego wstydzić. Po zniknięciu niechlubnej formacji Trent znalazł się za klawiszami w innym zespole - The Urge. Grupa prezentowała modną wtedy w Stanach formułę "cover bandu", grającego wyłącznie cudze nagrania. Młodzież spotykała się przy piwie w klubach i w magazynach przerobionych na lokale, a zespoły takie jak the Urge, grały "pod kufel" aktualne przeboje Van Halen, ZZ Top, Styx czy Journey. Wprawdzie było to czyste rzemiosło, jednak Trent skorzystał na nim, miał bowiem okazję nie tylko grać, ale zaczął wtedy także śpiewać, a przy tym praca w takim zespole przynosiła przyzwoite dochody. Jednak epoka "cover bandów" dobiegła końca i podobnie stało się z The Urge. Amerykanie przyswoili sobie wtedy synth-pop/new romantic, a Trent razem z przyjacielem ze "średniaka" - Chrisem Vrenną, znalazł się w grupie The Exotic Birds. W zespole prowadzonym przez Andy Kubiszewskiego Reznor stanął za klawiszami, śpiewał też chórki i zajmował się programowaniem. Jednak Exotic Birds zawiesiło działalność w 1987 i na jakiś czas znajomość z Andym urwała się. Trent znalazł się w kolejnej formacji, tyle że był to zespół... jednodniowy. W Cleveland kręcono akurat film "The Light Of Day" z Michaelem J. Foxem i Joan Jett o początkujących muzykach. Potrzeba było zatem jakichś lokalnych amatorów, a Trent był akurat pod ręką i miał własny sprzęt, dostał więc angaż. Razem z dwoma muzykami z Exotic Birds jako synth-popowe The Problems zagrali w filmie cover nagrania... Buddy Holly'ego "True Love Ways"!
Faktycznie jak dotąd TR nie miał skąd czerpać poważniejszych inspiracji, wkrótce jednak poznał osobę, która z pewnością zmieniła jego muzyczne horyzonty. Był to Martin Atkins, muzyk znany z bębnienia w takich formacjach, jak Killing Joke, PIL czy Ministry i oczywiście założyciel "industrialnej supergrupy" - Pigface. Zanim jednak Atkins stał się popularny, w pierwszej połowie lat 80. grał we własnej formacji Brian Brain. Kiedyś podczas pobytu w Cleveland grupa postanowiła uzupełnić swoje nagrania sekcją instrumentów dętych i w ten sposób Trent wraz ze swoim przyjacielem, Tomem Lashem, mieli po raz pierwszy od czasów szkoły okazję wykazać się grą na trąbce. Kolejna formacja w której zagościł - Slam Bam Boo, nie odbiegała od synth-popowych standardów. Różnica pomiędzy The Exotic Birds a SBB polegała w sumie na tym, że ci pierwsi byli porównywani do A Flock Of Seaguls, drugich zaś uznawano za "odpowiedź Cleveland na Duran Duran". Ze Slam Bam Boo "wyłuskał" go Kevin McMahon, lider innej lokalnej grupy - Lucky Pierre. Tym razem była to formacja z wieloletnim stażem i bliższa glam-rocka niż synth popu. Razem nagrali EP-kę "Communication", potem McMahon rozwiązał Lucky Pierre'a i sformował nową grupę - Prick, na której debiutanckim albumie znalazły się cztery nagrania wyprodukowane przez Reznora. Potem jeszcze Trent pomagał różnym lokalnym grupom, m.in. Hot Tin Roof Toma Walsha (który wraz z TR znalazł się w Lucky Pierre), ale doszedł wreszcie do wniosku, że czas samemu zacząć tworzyć muzykę.
W międzyczasie zatrudnił się w miejscowym studiu nagraniowym Right Track (wkrótce przemianowanym na Midtown) jako... sprzątaczka. Czyścił toalety i szorował podłogi za 200 dolarów miesięcznie. Ale za to mógł korzystać ze studia w chwilach, gdy nie było zajęte (czyli pomiędzy 3 w nocy a 8 rano). Nie powodziło mu się wtedy najlepiej, mieszkał w obskurnym lokalu wynajmowanym wspólnie z Chrisem Vrenną. Jego własne "studio" mieściło się w piwnicy budynku w którym mieszkał i składało się z kilku syntezatorów i komputera Apple.

"Ten gość zawsze bardzo koncentrował się nad wszystkim co robił. Kiedy woskował posadzki w studiu, wyglądały świetnie" (Bart Koster - właściciel studia Right Track)

Oczywiście przy takich zarobkach nie było mowy o zatrudnianiu innych muzyków, Trent uznał jednak, że skoro taki Prince mógł sam nagrywać partie wszystkich instrumentów, to on też może spróbować. Jedynie z managerem nie miał większych kłopotów, John Malm opiekujący się The Exotic Birds szybko dogadał się ze swoim byłym podopiecznym i prowadzi jego interesy do dziś. Wtedy też powstała nazwa "formacji" - Nine Inch Nails, mająca swoje źródło zapewne w horrorach, bowiem Trent od dziecka fascynował się takimi filmami jak "Egzorcysta", czy "Omen".
Przygotowany materiał demo został wysłany do dziesięciu niewielkich europejskich wytwórni zajmujących się industrialem i EBM. Ponoć wszystkie zaoferowały kontrakty. Zaskoczeni tym Reznor i Malm, uznali że najwidoczniej należy skontaktować się z jakąś większą oficyną. Udali się zatem do Nettwerk, kanadyjskiej wytwórni w szeregach której działało Skinny Puppy. Szefowie firmy byli zainteresowani NIN, ale z powodu przejściowych trudności z płynnością finansową nie mogli zaoferować natychmiastowego kontraktu. Zaproponowali jednak Nine Inch Nails udział w trasie koncertowej swoich "szczeniaków". Trzeba było więc skompletować skład, z którym zespół mógłby pokazać się na żywo. Okazało się jednak, że kompozycje Reznora nie poddały się przeróbkom i to co dobrze brzmiało w studiu, podczas występów wypadało mizernie. Do tego stopnia, że po kilku wspólnych koncertach Skinny Puppy podziękowało "zespołowi" z Cleveland za współpracę... Trent powrócił do Right Track, gdzie nadal pracował nad materiałem demo, ale też starał się przerobić swoje nagrania tak, by w przyszłości nie błaźnić się przed publicznością.
Ostatecznie kontrakt został podpisany z niezależną nowojorską wytwórnią - TVT, a Reznor uzyskał środki na produkcję albumu. Uznał że najbardziej pomocny w uzyskaniu wymarzonego brzmienia będzie Flood (Mark Ellis), producent znany ze współpracy z Depeche Mode czy Nitzer Ebb. Styl pracy Flooda, określany przez TR jako "przeźroczysty", polegał na tym, że nie narzucał on produkowanym nagraniom czegoś w stylu "firmowego brzmienia", ale uwypuklał ich najlepsze cechy. I choć materiał dostarczony przez NIN spodobał mu się, to był akurat zajęty pracą z Depeche Mode i znalazł czas tylko na dwa nagrania: "Head Like A Hole" i "Terrible Lie".
Trent musiał więc znaleźć innych producentów, a "zastępcy" Ellisa wcale nie ustępowali mu sławą, czy umiejętnościami. Byli to John Fryer (Cocteau Twins, Depeche Mode, Wire, Love & Rockets), Keith LeBlanc (Tackhead, Fats Comet) i Adrian Sherwood (właściciel On-U Sound, produkował m.in. Ministry, Depeche Mode, Cabaret Voltaire). Demo dostarczone im przez nieznanego, młodego artystę było tak dobre, że wszyscy zgodzili się zająć produkcją jego nagrań.

"Rzeczy, które mnie irytują są bardziej inspirujące i motywujące do pracy, niż te, z których jestem zadowolony czy szczęśliwy" (Trent Reznor)

Następne kilka miesięcy TR wspomagany przez Chrisa Vrennę spędził na doprowadzeniu materiału obrobionego przez czterech różnych ludzi do jednolitej postaci, tak by album stanowił spójną całość. Gdy był już zadowolony z osiągniętego efektu, materiał trafił do szefa TVT, Steve'a Gottlieba i... spotkał się z totalną krytyką. Gottliebowi podobały się dema, zawierały bowiem przebojowy, inteligentny synth-pop. Gotowy materiał był zaś dużo ostrzejszy, ponury i trudniejszy w odbiorze. Trent dowiedział się, że "zrujnował dobre piosenki" i będą mieć dużo szczęścia jeśli uda się sprzedać 20 tysięcy kopii albumu (Gottlieb nigdy nawet nie słyszał o takich ludziach jak Ellis, Sherwood, Fryer i LeBlanc). Tyle że akurat dla Reznora nakład i "grywalność" w radiu i MTV nie miały większego znaczenia. Płyta była zbyt osobista i sam fakt, że jego intymne odczucia i emocje, przeniesione z pamiętnika do tekstów nagrań znajdą się w sklepach i każdy będzie mógł je kupić, był dla niego dość dziwaczny. Wcześniej próbował pisać teksty na "industrialną" modłę, bardziej opisowe i zahaczające o politykę, ale po prostu nic z tego nie wychodziło. Zaczął więc pisać w pierwszej osobie - o frustracji, wewnętrznych rozterkach i innych równie "komercyjnych" emocjach.
"Pretty Hate Machine", bo taki tytuł nadał swojemu dziełu, ukazało się wreszcie w 1989 roku, a jedyne co udało się wymusić wytwórni, to umieszczenie na albumie nagrania "Down In It" w miksie Sherwooda, choć Reznor uznał że jego własna wersja (bardziej hip-hopowa) lepiej pasuje do całości.
W tym okresie synth-pop zdążył przejść do historii, a najbardziej progresywne amerykańskie grupy zaczynające od słodkich, syntetycznych melodyjek, a z czasem przemianowane na "industrial", dociążały swoje brzmienie i sięgały po gitary. I choć TR przyznawał się do inspiracji Ministry (choć najczęściej słuchał wtedy The Clash...), to tylko w niewielkim stopniu przekładało się to na jego własne dźwięki. Nagrania bazujące na syntetycznych brzmieniach i automatach perkusyjnych miały jednak wiele wspólnego z muzyką taneczną (brzmienia, rytmika), hip-hopem (rytm, czasami wokale), rockiem i metalem (gitary) czy wreszcie popem (struktura nagrań, melodie). Można stwierdzić że Reznor stworzył własny gatunek, ponieważ żadna z tych stylistyk nie dominowała w jego nagraniach nad innymi.
Wszystkie porównania i szufladki w jakie starano się wepchnąć "Pretty Hate Machine" i pochodzące z albumu "przeboje" - "Head Like A Hole", "Terrible Lie" czy "Sin" przeważnie nie miały sensu. Jeżeli już szukać analogii, to "PHM" przypomina wydane w 1986 roku "Infected" The The. Podobnie jak NIN, The The to praktycznie jednoosobowa formacja, której mózgiem jest Matt Johnson, zaś "Infected" to również owoc pracy perfekcjonisty, inteligentny, wyprzedzający swoje czasy i oparty na szczerych, niewesołych emocjach. A że "dobrze sobie kombinuję" może świadczyć fakt, że The The ostatecznie wylądowało w wytwórni Trenta Reznora - Nothing.

"Staram się robić muzykę która będzie prowokować zarówno mnie samego jak i publiczność. Muzykę zawierającą dźwięki, które wydawać się mogą złe przy pierwszym słuchaniu. To może być oznaka wielkiej płyty. Takie albumy są właśnie moimi ulubionymi - jako "Psychocandy" The Jesus And Mary Chain - za pierwszym razem myślałem, że to sprzęt mi się zepsuł. Dopiero później odkryłem w tym geniusz." (Trent Reznor)

Jedynym środowiskiem, które entuzjastycznie przyjęło debiutancki album NIN, byli fani "industrialu" i bywalcy undergroundowych klubów tanecznych. A jako że większość z nich była znudzona faktem, iż w interesującej ich stylistyce niewiele się dzieje, Reznora zaczęto kreować na lidera gatunku - "króla industrialu". Wkrótce też "odświeżony" gatunek zaczął zyskiwać nowych przedstawicieli, od zwyczajnie kopiujących styl NIN po tych, którzy zmienili swoje oblicze pod wpływem TR. Jednak choć lista jednych i drugich wciąż rośnie (wymieńmy dla przykładu Stabbing Westward - w którym znalazł się wspomniany już Andy Kubiszewski, Chemlab, Sister Machine Gun, Terminal Power Company, czy wreszcie Marylin Manson), to nikomu nie udało się stworzyć czegoś równie kompletnego i intrygującego. Trent zniechęcony "szufladkowaniem" jego muzyki postanowił przenieść się do Wielkiej Brytanii i znaleźć tam odpowiednich współpracowników. Dał nawet ogłoszenie do "Melody Makera", ale odzew jaki uzyskał, spowodował zmianę planów. NIN znalazło się wtedy w dość kłopotliwej sytuacji, ponieważ zgodnie z przewidywaniami Steve'a Gottlieba, płyta nie przyjęła się w mediach, a Trent potrzebował pieniędzy, aby uwolnić się od wytwórni. TVT odmówiło bowiem jakiegokolwiek wsparcia dla projektu Reznora, ten zaś stwierdził, że nie nagra dla firmy Gottlieba ani jednego nowego numeru. Jednak TVT nie zgadzało się na zerwanie kontraktu i artysta nie mógł zmienić wydawcy. Potrzebował zatem gotówki, by sfinansować prawników i uwolnić się od "opieki" na drodze sądowej. Pozostały zatem koncerty. Trent sformował nowy skład (Chris Vrenna - perkusja, Richard Patrick z Exotic Birds - gitara, David Haymes - klawisze) i ruszył w trasę z Jesus and Mary Chain. Nadal jednak występy nie były udane. Koncertowy skład NIN prezentował się dość statycznie, starając się jak najlepiej odegrać przygotowany materiał, który dla fanów JAMC był zbyt elektroniczny. Sytuacja uległa jednak zmianie podczas kolejnej trasy, tym razem z Peterem Murphym. Reznor zmęczony i sfrustrowany kłopotami z TVT miał dość "gothów" przychodzących na koncerty ex-lidera Bauhausu: "Całe do uszminkowane i wytapirowane towarzystwo było wyjątkowo sztywne. Każdy z nich starał się pokazać, że jest najbardziej znudzoną osobą na sali. Podczas kolejnego występu zauważyłem kawałek pizzy walający się na scenie, który leżał tam od czasu próby technicznej. Rzuciłem nim w jednego z tych nastroszonych "gothów" i pizza dosłownie ścięła jego fryzurę. Następni oberwali puszkami z niedopitym piwem. Okazało się, że im bardziej obrażam publikę, tym bardziej jest zadowolona". Trent zaczął przewracać sprzęt i niszczyć instrumenty po czym opuścił scenę. Widownia wpadła w zachwyt. Jednak zespół towarzyszący Murphy'emu z niesmakiem patrzył na te ekscesy i "Pan kości policzkowe" (jak Trent nazywa PM) musiał pozbyć się agresywnego "support actu". W ramach "urlopu" Reznor pojawił się w Pigface Martina Atkinsa, nagrywając partie wokalne do jednego z najlepszych nagrań grupy - "Suck" i biorąc udział w jej trasie koncertowej. Kilka miesięcy później znalazł się w składzie jednego z wielu projektów Ala Jourgensena z Ministry - 1000 Homo DJ's oraz gościnnie pojawiał się na scenie podczas występów Revolting Cocks. Te kolaboracje oczywiście utwierdziły krytyków i fanów, że NIN to industrial.

"Muzyka którą lubiłem jako dzieciak, to były rzeczy przy których stwierdzałem - "Hej! Ktoś czuje to samo, co ja". Więc jeżeli ktoś odbiera podobnie moja muzykę, uważam swoją misję za spełnioną" (Trent Reznor)

W trakcie roku 1990 popularność grupy mimo prawie zupełnej ciszy w eterze zaczęła rosnąć. Singiel z "Down In It" znalazł się na pierwszym miejscu listy tanecznych hitów magazynu Rolling Stone, oraz na "Club Top 20" Billboardu. Natomiast sprzedaż "Pretty Hate Machine" osiągnęła wtedy poziom 150 tysięcy kopii (z czasem miała grubo przekroczyć milion), co tylko utwierdziło TR, że to on, a nie TVT ma rację. Wtedy też pojawił się singiel "Sin" (ponownie produkcja Sherwooda), zawierający m.in. przeróbkę nagrania Queen "Get Down Make Love" przy realizacji którego pomagali Jourgensen i inny członek Ministry - Paul Baker. Pomimo (albo też dzięki niemu) tego dość perwersyjnego zestawienia singiel również dobrze się sprzedawał. Trent zachęcony sukcesami i coraz bardziej poróżniony z Gottliebem zgodził się na propozycję Jane's Addiction i Nine Inch Nails wzięło udział w pierwszej edycji objazdowego festiwalu Lollapalooza w 1991 roku. Pomimo zmian w składzie (Haymesa zmienił Lee Mars, Vrenna na jakiś czas poróżnił się z Reznorem i opuścił zespół, jego miejsce zajął Jeff Ward z Ministry, który wkrótce nie mogąc poradzić sobie z heroiną popełnił samobójstwo) i kłopotów technicznych (często wysiadało napięcie, zaś 25 tysięczny tłum był przekonany, że zespól gra z playbacku, który się zacina) festiwal zakończył się dużym sukcesem grupy, która w ten sposób zaczęła trafiać także do mediów. Kolejne koncerty NIN miały miejsce w Wielkiej Brytanii, u boku Carter USM i Wonder Stuff. Zbyt ponura i agresywna jak na gusta Anglików (zwłaszcza że była to epoka dominacji rave), formacja nie zrobiła tam większego wrażenia. Trent, który już wtedy uznał że woli skrajne reakcje od ignorancji udał się do Niemiec, gdzie otwierał występ... Guns'n'Roses - zresztą na prośbę Axla Rose'a, któremu spodobała się płyta NIN. Tym razem Reznor dostał to co chciał, z góry wiedząc że zostanie potraktowany jako "pedał z syntezatorem" - na scenę poleciały wyzwiska, butelki i ... parówki (oczywiście wszystko natychmiast pofrunęło z powrotem). A przy okazji: po raz pierwszy zaczęto określać go mianem "pedała" w szkole, kiedy zamiast sportem, zaczął interesować się muzyką...
Po powrocie do Stanów okazało się, że wszystkie zarobione podczas występów pieniądze nie wystarczą na opłacenie kosztów procesu (który zresztą potrwałby około dwóch lat). Będący na granicy załamania nerwowego Reznor zaczął w tajemnicy nagrywać nowy materiał, wynajmując studia nagraniowe pod różnymi wymyślonymi nazwiskami. Flood jak zwykle był zajęty pracą z Depeche Mode, więc pomógł tylko przy trzech nagraniach. Pozostałe TR zarejestrował sam, przy tym w odróżnieniu od "Pretty Hate Machine" wszystkie utwory skomponował nie przy pomocy syntezatorów i komputera, ale gitary. Uznał nawet, że maksymalnie uprości swoje nagrania i zupełnie zrezygnuje z elektroniki, bazując tylko na gitarach i perkusji, jednak w końcu zrezygnował z tego pomysłu (trochę szkoda, bo "Nevermind" Nirvany, który powstał w tym samym czasie, mógłby przejść niezauważony i prawdopodobnie trzy lata później Kurt Cobain nie odstrzeliłby sobie głowy).

"Trent to muzyczny geniusz i jeden z najbardziej inspirujących artystów naszych czasów. Pomimo kłopotów pojawiających się w trakcie naszej współpracy, czuję wyłącznie skrajną miłość i podziw dla jego twórczości" (Steve Gottlieb)

Sytuacja rozwiązała się w końcu w dość niespodziewany sposób. Jimmy Iovine, szef Interscope Records, postanowił przejąć Nine Inch Nails. Skoro TVT absolutnie nie zgadzało się odstąpić Reznora, artysta został "wykupiony" razem ze swoją dotychczasową wytwórnią. Od tej pory TVT działało samodzielnie, ale nie miało prawa ingerowania w poczynania artysty (choć logo wytwórni nadal pojawiało się na jego wydawnictwach), ten zaś uzyskał pełną artystyczną swobodę i własną, podległą finansowo Interscope, oficynę, którą nazwał, zgodnie z dotychczasową nihilistyczną "polityką" - Nothing (Reznor prowadzi ją wspólnie ze swoim managerem). Wszystkie płyty wydawane przez NIN, także te opublikowane już przez TVT były od tej pory oznaczane hasłem "halo" i kolejnym numerem. Pierwszym produktem Nothing (halo 5) był materiał stworzony potajemnie przez TR, który ujrzał wreszcie światło dzienne pod postacią EP-ki "Broken". Trudno o lepszą ilustrację stanu psychicznego, wściekłego artysty nienawidzącego świata (a przede wszystkim siebie samego i Steve'a Gottlieba). Agresji tekstów towarzyszyła ostra, elektronicznie zmanipulowana muzyka (m.in. "Happiness Is Slavery", "Gave Up"), która tym razem z tańcem, czy synth-popem niewiele miała wspólnego (syntetyczna sekcja w "Happiness Is Slavery" to prawie house, ale "Last" to wręcz metal). Całość uzupełniał cover nagrania Adama Anta "Physical" i wspominane już "Suck" Pigface (jeszcze lepsza wersja od oryginału - tekst sprowadza się do słów: "no i jak? - do dupy!").

"Wielu gości ma dziewczyny, ale to ja mogę rozbijać gitary na scenie. To będzie moje epitafium: "Nigdy nie miał dziewczyny, ale można go było zobaczyć, jak rozwala Les Paula" (Trent Reznor)


Mimo że Reznor z góry zakładał, iż wielu fanów będzie rozczarowanych nowym, agresywnym brzmieniem, tak się jednak nie stało. Częścią "fenomenu NIN" jest bowiem fakt, że nagrania TR to w istocie dobrze napisane, często piękne piosenki, tyle że rozjechane na miazgę przy użyciu studyjnej elektroniki, komputerów, przesterowanych gitar i gwałtownego, histerycznego śpiewu. "Broken" wylądował od razu na siódmym miejscu listy najlepiej sprzedających się płyt z muzyką... pop, a gitarowy sabat w "Wish" zaowocował nagrodą Grammy dla singla z tym nagraniem w kategorii... hard rock/heavy metal. Radykalną poprawę swojej sytuacji Trent uczcił "naprawiając" zawartość "Broken". A w zasadzie zrobili to zaproszeni goście, którzy wzięli na warsztat zawartość EP-ki, a remiksy ich autorstwa wypełniły płytę "Fixed". Należy wspomnieć, że był wśród nich, obok Coil i Butcha Viga (to ten od "Nevermind" Nirvany...) Jim "Foetus" Thirlwell. Muzyce "Foetusa" zawdzięcza bowiem NIN wielokrotnie więcej niż choćby Ministry. Można wręcz stwierdzić, że płyty Reznora są logiczną kontynuacją najlepszych produkcji Thirlwella z czasów "Hole" czy projektu Wiseblood.
NIN uzyskało środki na nagranie kolejnego albumu, Trent zaś przeniósł się do Nowego Orleanu, gdzie postanowił zamieszkać i zbudować własne studio nagraniowe. Okazało się jednak, że nie był w stanie znaleźć odpowiednio dużego lokalu, do tego wszyscy współpracujący z nim technicy potrzebni do instalacji sprzętu mieszkali w Los Angeles. W końcu poleciał więc do Kalifornii i po obejrzeniu kilkunastu domów przeznaczonych do wynajęcia, znalazł w Beverly Hills obszerny budynek z pięknym widokiem na miasto, jednak dostatecznie daleki od jego zgiełku (Reznor nienawidzi Los Angeles). Wkrótce okazało się jednak, że to właśnie w tym miejscu w 1969 roku gang "podopiecznych" Charlesa Mansona brutalnie zamordował żonę Polańskiego - Sharon Tate i czwórkę jej przyjaciół. Sprawa ta jest słabo znana w Polsce, ale w Stanach do dzisiaj żywa, jako jeden z najbardziej brutalnych i bezsensownych mordów obecnego stulecia. TR akurat miał dość niezdrowych sensacji wokół jego osoby, ponownie zaczął więc poszukiwania w Nowym Orleanie. Gdy jednak nie przyniosły rezultatu, wynajął owiany złą sławą dom przy Cielo Drive. Media zauważyły to natychmiast.

"Jedno jest pewne - bękarty "rodziny" Mansona (NIN) dopiero rozpoczynają swoją kampanię terroru. To nie rock'n'roll - to ludobójstwo" (Profesor Stone 1995)

Trent wczuł się w rolę - własne studio nazwał "Le Pig" (aluzja do hasłem pisanych krwią ofiar na ścianach domu Tate), zaś w tytułach nagrań z późniejszego albumu znajdą się kolejne odniesienia do "świń". Sceniczny image też został odpowiednio zmodyfikowany, tak że NIN wyglądało jak grupa "perwertów" i fetyszystów. Praca nad nową płytą jak zwykle była dla Reznora powodem do depresji i załamań nerwowych. "Dotarłem do momentu w którym uznałem, że potrzebuję pomocy. Moi przyjaciele brali Prozac, ale uznałem że lekarstwo które wyłącza świadomość to nie jest rozwiązanie dla mnie. Moja strategia polega nie na ignorowaniu rzeczy które mnie męczą, ale na badaniu ich, na rzucaniu światła na ciemne strony umysłu (...) Byłem szczery, w tym co robiłem, choć bazowało to na nienawiści, gniewie, rozczarowaniu i poczuciu zagubienia". Ta autoanaliza pomogła mu zrozumieć, dlaczego zamiast trzymać się amerykańskiego "keep smiling" wywleka na wierzch ciemne strony umysłu: "Moja obsesja wyszukiwania ekstremów wynika chyba z tego, że wychowywałem się w miejscu w którym nic się nie działo. Nigdy nie chciałem pogodzić się z faktem, że zostanę pracownikiem stacji benzynowej w rodzinnym miasteczku". Wygląda więc na to że "Pan Ponurak", jak zaczęła określać go prasa cierpi po prostu na kompleksy dzieciaka z prowincji. Ale to już raczej problem psycho- i socjologów, a nie fanów Trenta Reznora, którzy odbierali jego teksty jako idealnie opisujące ich rzeczywistość.

"Dotarłem do punktu w którym jest mi wszystko jedno - nazywają mnie "Pan Ponurak" - tak, to ja, ale nie do końca. Po prostu takim chcecie mnie widzieć. Proszę bardzo. Zróbcie ze mnie największą sukę świata. Nie ma sprawy" (Trent Reznor)

Wróćmy do muzyki. Przy produkcji pomagał mu Flood, który wreszcie znalazł więcej czasu. Samplingiem i wyszukiwaniem nowych brzmień zajął się ponownie Chris Vrenna, który zdążył pogodzić się z przyjacielem. W końcowej fazie realizacji albumu pojawił się także Adrian Belew, gitarzysta King Crimson, znany także ze współpracy z Talking Heads, czy Laurie Anderson. Trent pozyskał go jednak ze względu na jego udział w nagraniach Davida Bowie z drugiej połowy lat 70. Wyszło na jaw że główną inspiracją NIN stały się w tym okresie produkty pary Bowie - Eno, co mogło wystraszyć coraz liczniejszych fanów projektu (tak samo jak przyjaźń i współpraca TR z Tori Amos). Inna sprawa, że Bowie również wypowiadał się o Reznorze w samych superlatywach, panowie do dzisiaj bawią się w towarzystwo wzajemnej adoracji.
Jednak gdy "The Downward Spiral", bo tak nazywała się nowa płyta, pojawiła się w końcu w 1994 roku, wszelkie objawy zostały rozwiane. Z jednej strony nihilizm, autonienawiść i tzw. "szczerość (d)o bólu", z drugiej zaś doskonała produkcja, wiele nastrojowych fragmentów i fenomenalne... piosenki ("Piggy", "Closer", "Hurt"). "Heresy" brzmi jak numer Prince'a zremiksowany przez szatana (jeśli mam zostać wyklęty, to i tak to w końcu nastąpi). Natomiast "March Of The Pigs" to hmm, trash-techno, ze zwalającą z nóg, słodką wstawką zagraną na fortepianie i słowami "czyż dzięki temu nie czujecie się lepiej?". I pomimo przewodniego motywu płyty - duchowego stanu człowieka coraz bliższego decyzji o samobójstwie - wszyscy poczuli się lepiej, zarówno fani rocka, jak i industrialu, czy muzyki elektronicznej w ogóle. Wielkim hitem stał się taneczny "Closer", tyle że słowa "I wanna fuck you like an animal" zapobiegły jego popularności w mediach masowego rażenia. Te oczywiście uznały "Closer" za wulgarną deprawację nieletnich (czy wyjdę na dewianta, jeśli stwierdzę że każdemu przychodzą czasami do głowy takie pomysły?). Niektórzy krytycy określali nową płytę NIN jako "The Wall" lat 90. i na pewno jest w tym ziarnko prawdy. Album zadebiutował na liście Billboardu od razu na drugim miejscu, co jego autor zgodnie z prawdą skwitował: "najbardziej niekomercyjna płyta, jaka kiedykolwiek znalazła się na Top 50". Podobnie jak w przypadku "Broken", "TDS" towarzyszyła płyta z remiksami - "Further Down The Spiral". Oprócz znanych już autorów remiksów NIN tym razem pojawili się także Rick Rubin (Beastie Boys, Slayer, The Cult) i Aphex Twin.

"Jako dzieciak kochałem KISS. Dla mnie gwiazda rocka powinna być czymś ponad szarą rzeczywistość. Nie chcę oglądać na scenie pieprzonego sztywniaka wyglądającego jak pracownik stacji benzynowej. Chcę pieprzonej krwi, ognia i eksplozji, gołych cycków i takich właśnie rzeczy!" (Trent Reznor)

MTV, Spin czy Rolling Stone odkryły talent i potencjał TR dopiero po wydaniu "TDS", który popularność zdobył nie dzięki, ale wbrew nim. Pomogły w tym w dużej mierze koncerty, które pomimo zamierzonej teatralności, przekraczały granice wyreżyserowanego przedstawienia. Reznor uznał, że rock stracił siłę wyrazu i stał się bezpieczny i grzeczny, co należało zmienić. Jego sceniczna agresja nie kończyła się na łamaniu gitar, wyrywaniu klawiszy z syntezatorów i rozbijaniu mikrofonów. Chris Vrenna był wielokrotnie raniony przedmiotami rzucanymi przez lidera, a nowy gitarzysta - Robin Finck (Richard Patrick "zszedł z ringu" jeszcze w 1993 roku i założył Filter) był przez niego kopany, przewracany i duszony, bywało że do nieprzytomności. Pozostali dwaj nowi muzycy - Danny Lohner i James Wooley mieli lepszy refleks od swoich kolegów i dzięki temu noszą mniejszą liczbą blizn i szwów (Vrenna dorobił się chyba szesnastu) zebranych podczas trasy koncertowej "Self Destruct '94". Na publiczność zaś lały się zaś litry wody i piwa. Zabawa w "strażaka" mogła zresztą skończyć się śmiertelnie - jeżeli nie wierzycie, to wskoczcie do wanny razem z włączoną gitarą i wzmacniaczem - TR zabawiał się w taki właśnie sposób. Muzycy NIN znosili ze spokojem ekscesy Trenta, bowiem nie byli nigdy członkami grupy (jeśli tego jeszcze nie napisałem, to czas najwyższy - Nine Inch Nails to wyłącznie Trent Reznor), a wynajętymi muzykami - pieniądze brali m.in. za ponoszenie ryzyka. Do historii przeszedł występ grupy na festiwalu Woodstock '94. Trent był mocno zestresowany świadomością grania przed kilkusettysięczną publicznością - w dodatku pomiędzy Crosby, Stills & Nash i Metalliką. NIN ponownie mogło wyjść na "pedałów z syntezatorami". Z nerwów wepchnął Robina Fincka w błoto, ten zaś zrobił ze swoim szefem to samo, w końcu zaś cały skład wylądował w lepkiej mazi. W takim stanie udali się na scenę i poradzili sobie z równie utytłaną festiwalową publicznością, tak jak Schwarzenegger załatwił Predatora (pomimo tego, że nie bardzo radzili sobie z samym graniem, bo błoto oblepiło instrumenty i przy każdym ruchu głowy wpadało im do oczu). Od tego momentu Trent Reznor znalazł się na ustach całej Ameryki, a każdy wiedział że industrial to Nine Inch Nails... Było nie było, TR znalazł się w panteonie amerykańskich (anty) bohaterów rocka obok Hendrixa i Iggy Popa.

"Ta agonia, ten ból, to przytłaczające poczucie cierpienia. Trent przypomina mi Hendrixa czy Jima Morrisona tyle że z większa dozą romantyzmu" (Olivier Stone)

Możliwość kolejnego "wykazania się" przyszła dość szybko. Olivier Stone kręcił akurat "Natural Born Killers" i poprosił naszego chuligana o przygotowanie ścieżki dźwiękowej do tego obrazu. Nieważne, czy Stone kierował się sławą Reznora jako "specjalisty od masowych morderców", czy jego muzycznym geniuszem - trafił w dziesiątkę. Trent miał dość albumów wydawanych przy okazji pojawiania się kolejnych filmów, a zawierających przypadkową zbierankę nagrań popularnych wykonawców (jego wersja "Dead Souls" Joy Division znalazła się na takiej właśnie płycie przy okazji filmu "The Crow"). To co stworzył, to najlepsza płyta z muzyką filmową bieżącej dekady, frapujący kolaż składający się z kilkudziesięciu fragmentów bardzo różnorodnych nagrań przeplatających się ze fragmentami dialogów pochodzących z "NBK". Jako ciekawostkę podam jeszcze informację, że TR wraz z Chrisem Vrenną stworzyli inny soundtrack, tyle że nie do filmu, a gry. Są bowiem autorami ścieżki dźwiękowej i efektów specjalnych w kultowym już "Quake'u".
Po zakończeniu pracy nad "Natural Born Killers", którą Trent wykonywał w hotelowych pokojach podczas kolejnej trasy koncertowej, grupa wróciła do Nowego Oreanu, gdzie TR wreszcie znalazł odpowiedni budynek - stary dom pogrzebowy. Tam też urządził swoje studio nagraniowe i biuro Nothing Records. Jednak fani grupy musieli czekać pięć lat na ukazanie się nowego albumu Nine Inch Nails, gdyż Reznor znajdował kolejne powody, dla których prace nad płytą były ciągle przesuwane.

"Poszedłem kiedyś w nocy do klubu ze striptizem i w pewnym momencie ku mojemu absolutnemu przerażeniu zdałem sobie sprawę, że DJ gra "Hurt". Piosenka, która opiera się na moich osobistych odczuciach, najgłębszych emocjach jakie kiedykolwiek miałem - "Dzisiaj zraniłem się, by sprawdzić czy wciąż jeszcze potrafię czuć". Płakaliśmy w studiu gdy skończyliśmy nagrywać "Hurt", tak było to intensywne. Wahałem się, czy w ogóle umieścić to nagranie na albumie. No i byliśmy w tym klubie, a panienki rozbierały się przy mojej muzyce" (Trent Reznor)

Przede wszystkim dotychczasowy skład występujący podczas koncertów grupy uległ zmianie. Vrenna samodzielnie zajął się produkcją nagrań innych wykonawców (16 Volt, Tweaker), a Finck na dwa lata przeniósł się do... Guns'n'Roses. Trent zajął się więc swoją wytwórnią, a pierwszym wykonawcą z którym podpisał kontrakt był przystojniak Marylin Manson i jego identycznie nazywająca się formacja. Panowie przypadli sobie do gustu, co zaowocowało wspólnymi trasami koncertowymi i produkowaniem kolejnych płyt MM przez Reznora. W końcu jednak Manson zdał sobie chyba sprawę że jest jedynie karykaturą NIN i swoja popularność zawdzięcza opiece mniej szokującego, ale bardziej utalentowanego artysty. Po wydaniu albumu "Antichrist Superstar", który TR nie tylko wyprodukował, ale też napisał część znajdujących się na nim nagrań, MM pokazał (pomalowane) pazury i postanowił zostać supergwiazdą na własną rękę (oberwało mu się później na nowym albumie NIN w "Starfuckers Inc.").
W Nothing zaczęli pojawiać się kolejni wykonawcy, a ich lista prezentuje się - jak wiele dokonań Trenta - dość niesamowicie. Wymieńmy choćby Prick (z którym TR miał już do czynienia w początkach swojej kariery), Pop Will Eat Itself, Coil, Einsturzende Neubauten, Two, The The, Meat Beat Manifesto, Autechre, Plaid, czy Squarepushera. Natomiast w nowoorleańskim studiu Nothing nagrywała Pantera. Żeby było jeszcze śmieszniej, Two to formacja Roba Halforda z Judas Priest, która dzięki produkcji Reznora nie brzmi bynajmniej hard rockowo. To że eksperymentalna scena klubowa bardziej interesuje Reznora, niż pozostałe stylistyki, stało się jasne przy okazji singla "The Perfect Drug", jedynego nowego nagrania NIN, jakie ukazało się w okresie 1995-98. Utwór ten znalazł się na kolejnej wyprodukowanej przez niego płycie towarzyszącej filmowi. Tym razem był to "Lost Highway" Davida Lyncha z 1997 roku. " The Perfect Drug" był zdaniem jego autora "bardziej spieprzony i bardziej popowy niż większość ludzi mogłaby się spodziewać", ale naprawdę numer był bardziej ... drum'n'bassowy, mimo że nadal utrzymany w ostrej "industrialnej" stylistyce. Reznor przyznał się wtedy, że oprócz Bowiego jest także fanem... Photeka. Singiel zawierał także remiksy autorstwa m.in. The Orb, Spacetime Continuum i Meat Beat Manifesto. Rok później głos lidera NIN pojawił się na albumie Josha Winka w nagraniu "Black Bomb". Zaś Nothing zaczęło ściśle współpracować z brytyjską oficyną Warp, o czym świadczą choćby takie nazwy w katalogu tej pierwszej firmy, jak Autechre czy Plaid. Oprócz tego, po raz pierwszy od czasów debiutanckiej płyty Trent wykazał zainteresowanie hip-hopem. Najpierw zremiksował "Victory" Puff Daddy'ego, następnie zaczął przygotowywać wspólna płytę z Ice Cube, która w zamierzeniu miała "wkurzyć wszystkich", jednak Interscope zmusiło go do odstąpienia od tego pomysłu. Potem przyszła pora na kolejne koncerty, m.in. z Hole, grupą Courtney Love, wdowy po Cobainie. Pani Love zaczęła ostro zalecać się do Reznora, któż lepiej mógłby zastąpić świętej pamięci Kurta (mam na myśli względy artystyczne)? Trent nie wczuł się w rolę i po prostu jej unikał. Odrzucone kobiety bywają niesympatyczne i w tym przypadku dziennikarze wysłuchiwali historii o "trzycalowych gwoździach".

"Cóż można powiedzieć - jest taki seksowny i straszny..." (Julie Tores, 18 - fanka NIN)

Zrobiło się rozrywkowo i zabawnie. Trudno oczekiwać, aby w takich warunkach człowiek maksymalnie skupiający się przy pracy mógł stworzyć nową muzykę. W dodatku niejaki Mark Onofrio złożył w sądzie pozew w którym oskarżał TR o kradzież kilku jego piosenek i umieszczenie ich na "The Downward Spiral" (pozew oddalono). Gdy wreszcie Trent mógł zabrać się za nagrywanie, nie poszedł tropem wyznaczonym przez "Perfect Drug", bo w końcu rzadko kiedy robi rzeczy, których można się po nim spodziewać (z wyjątkiem rozbijania gitar). Za namową Ricka Rubina podszedł do sprawy w klasyczny sposób, komponując przy pomocy fortepianu. Przyznał jednak później że wychodziły mu piosenki w stylu Billy Joela, komentarz mógł więc być tylko jeden - "it sucked". W końcu po wielu miesiącach pracy w studiu nowy, tym razem dwupłytowy album - "The Fragile" pojawił się w sklepach we wrześniu br. Całość sprawia wrażenie, jakby Reznor wyciągnął prawie wszystkie istotne elementy jakie zaistniały w muzyce w ciągu ostatnich... trzydziestu lat (a przy okazji na wszystkich jego wcześniejszych płytach) i złożył je razem po swojemu. Każdy, kogo prosił o pomoc przy produkcji, nie odmówił. Byli to m.in. Bob Ezrin (współproducent "The Wall" Pink Floyd), Alan Moulder (produkował m.in. U2, My Bloody Valentine i Depeche Mode), Mike Garson (grał m.in. na "Low" Bowiego), Dr. Dre (hip-hopowiec z kultowego NWA), Page Hamilton (twórca i gitarzysta Helmet, drugiego obok NIN przykładu, że można grać metal, który wcale nie jest metalem), Tony Thompson (bębniarz grupy disco - Chic) i ponownie Adrian Belew (tym razem grał na wszystkim, co wpadło mu w ręce - skrzypcach, basie, kontrabasie, wiolonczeli, ukelele i olbrzymiej ilości gitar). Zabrakło chyba tylko Aphexa Twina - TR zresztą przyznawał, że Richard James był dla niego inspiracją przy tworzeniu "Fragile". Członkowie koncertowego składu NIN (Charlie Clouser i Danny Lohner) mieli również swój wkład w tworzenie muzyki, a nie tylko jej późniejsze odtwarzanie. Całość nie brzmi bynajmniej jak "Pink Floyd lat 90.". Komputery (Trent używa Macintosha z Opcode Studio Vision), syntezatory, samplery i nowoczesna klubowa rytmika zrobiły swoje. Po raz pierwszy pojawiają się w tekstach i muzyce także bardziej optymistyczne momenty, choćby w "We're In This Toghether" i "La Mer", choć Reznorowi sporo jeszcze brakuje do Fatboy Slima. Z drugiej strony nie jest to muzyka komercyjna, choć od razu wylądowała na pierwszym miejscu listy najlepiej sprzedających się albumów w USA. Żeby mniej więcej opisać ponad 100 minut muzyki zawartej na "Fragile", należałoby napisać drugi artykuł o podobnej objętości. Zatem każdy kto nie jest zainteresowany muzą wyłącznie do skakania, powinien sam sprawdzić nowy album NIN. Sugeruję, aby pierwsze wnioski wyciągać po dziesiątym przesłuchaniu całości.

"Wielu ludzi umie dobrze grać na gitarze, no i jest Jimi Hendrix. Wielu ludzi pisze naprawdę dobrze (piosenki), no i jest Bono czy Kurt Cobain... Są ludzie którzy potrafią stworzyć swoją zupełnie unikalną wizję, no i jest Trent". (Jimmy Iovine, szef Interscope)

Jeśli następną płytę NIN nagra razem z Madonną, Jamesem Brownem, Atari Teenage Riot i Cristianem Voglem nikt nie powinien czuć się zaskoczony.

Marcin Bogacz

Cytaty pochodzą z Alternative Press Magazine, Circus, Kerrang!, USA Today, People Magazine, RIP, Rhythm Magazine, Rolling Stone, Select, Sunday Times, Smashed Up Sanity.

Industrial czy heavy metal disco?

Sam T. Reznor zawsze twierdził, że jego muzyka nie może być utożsamiana z industrialem. Fakt, że inspiracją było dla niego Ministry nic tu nie zmienia, bo to także nie jest industrial. Nieporozumienia wynikają z tego, iż w latach 90. terminem industrial, zaczęto określać stylistykę (Ministry, KMFDM, Sister Machine Gun), która z pierwotnym industrialem nie ma bezpośrednio wiele wspólnego. Industrial, czyli Throbbing Gristle, Einsturzende Neubauten, Test Departament czy wczesne płyty Cabaret Voltaire, Die Krupps i SPK nie miały prawie nic wspólnego z rockiem, bazując na przemysłowych odgłosach i preparowanej elektronice. Z czasem jednak podobne dźwięki i techniki znalazły się - w dużej mierze za sprawą Kraftwerku - w nagraniach wykonawców synth-popowych (OMD, Depeche Mode) i EBM (Front 242, Nitzer Ebb). Te inspiracje, uzupełnione tzw. rockiem gotyckim, czy jak kto woli - zimną falą (Bauhaus, Siouxie & The Banshees) spowodowały pojawienie się po drugiej stronie Atlantyku takich grup jak Skinny Puppy czy Ministry. Z czasem "nowy industrial" przyswoił także metal i powstała hybryda z braku lepszych określeń nazwana industrialem, czy też bardziej poprawnie - rockiem industrialnym. Przyczynił się do tego też fakt, że niektóre zespoły wywodzące się z "prawdziwego" industrialu przestawiły się na takie właśnie brzmienia (Laibach, Die Krupps).

NIN wideo

Obrazy kręcone do nagrań Nine Inch Nails nie są traktowane przez Trenta Reznora po prostu jako wideoklipy - "trzyminutowe reklamy", mające zwiększać sprzedaż płyt. Wręcz przeciwnie, epatująca z nich brutalność i obsceniczność balansuje często na granicy dobrego smaku. Przykładowo filmu nakręconego do "Happines Is Slavery" (jego twórcą był Jonathan Reiss) przedstawiającego nagiego masochistę "oddającego się" maszynie tortur, masakrującej jego ciało nie zobaczycie w programie żadnej stacji. Nieocenzurowane wersje klipów NIN można znaleźć tylko na zestawie dwóch kaset wideo - "Closure". Pierwsza z nich zawiera fragmenty koncertów grupy i wywiady, a najbardziej szokujący obraz, to widok... niewinnie uśmiechającego się Reznora.
Podobno oprócz filmów nakręconych do nagrań pochodzących z "Broken", Trent i Peter Christopherson z Coil, wyprodukowali jeszcze jeden "teledysk" przy którym "Happines Is Slavery" jest - wg Reznora "jak bajka Disney'a". Na szczęście dzieło nigdy nie znalazło się w sprzedaży.
Warto jeszcze przytoczyć historię związaną z pierwszym wideoklipem NIN - "Down With It". Otóż kończąca zrealizowany w początkach 1991 roku film scena w której Trent leży udając zwłoki, była kręcona przy pomocy kamery przywiązanej do balonu napełnionego helem. Linka przytrzymująca balon oderwała się i kamera przeleciała kilkaset kilometrów, zanim balon opadł na ziemię. Farmer, który znalazł kamerę, odwiózł ją na policję, ta zaś stwierdziła, że film przedstawia autentycznego trupa i przekazała sprawę FBI. Fachowcy potwierdzili, że kukurydza na twarzy TR to oznaki rozkładu... Próby identyfikacji "zwłok" obejmowały nawet prezentowanie zawartości kasety w telewizyjnych wiadomościach. Gdy w końcu odnaleziono "ofiarę mafijnych porachunków" agenci federalni nie bardzo wiedzieli, czy cieszyć się z faktu, że młody człowiek żyje i ma się nieźle, czy też wściekać z powodu wstydu jakiego sobie narobili.

Dyskografia
Pozycje 1-4 firmowane przez TVT, pozostałe - Nothing/TVT/Interscope

halo one - "Down in it" SP 1989
halo two - "Pretty Hate Machine" 1989
halo three - "Head Like A Hole" SP 1990
halo four - "Sin" EP 1990
halo five - "Broken" EP 1992
halo six - "Fixed" EP 1992
halo seven - ""March of the Pigs" SP 1994
halo eight - "The Downward Spiral" LP 1994
halo nine - "Closer to God" EP 1994
halo ten - "Further Down the Spiral" LP 1995
halo eleven - "The Perfect Drug Versions" EP 1997
halo twelve - "Closure" wideo 1997
halo thirteen.- "The Day The World Went Away" EP 1999
halo fourteen - "The Fragile" 3xLP (2xCD) 1999

Copyright bogacz.pl