Funk forever!

O tym artyście napisano wiele książek, niezliczoną ilość artykułów i nakręcono kilka filmów. Ilość płyt, które nagrał, jest ogromna, podobnie jak liczba koncertów, na których wystąpił. Jest mega-gwiazdą, o dokonaniach docenianych zarówno przez muzyczny establishment jak i scenę undergroundową, bowiem będąc Wielkim jest również Złym. Jego wpływ na dzisiejszą muzykę jest nieoceniony. Mr. Dynamite, Ojciec Chrzestny soulu, funku, rapu... tu zakończę wyliczankę, bo zamiast artykułu powstanie najdłuższy wstęp świata - JAMES BROWN.

Music Box

Co do daty i miejsca urodzenia Jamesa Joe Browna istnieje kilka wersji. Przyszedł na świat najprawdopodobniej w 1928 r. albo 1933 r. na południu Stanów Zjednoczonych. Pierwsze lata życia spędził z rodzicami, jednak byli oni zbyt biedni żeby utrzymać jedynego syna. W wieku pięciu lat wysłany został do Augusta w stanie Georgia do swojej ciotki Minnie, która była właścicielką niewielkiego burdelu. Zarabiał tańcem i śpiewaniem dla żołnierzy pobliskiego garnizonu oraz oczywiście reklamowaniem interesu ciotuni. Muzyką młody James zainteresował się w więzieniu, do którego trafił po serii kradzieży i włamań do samochodów. Jego więzienne hobby dało mu nawet przydomek "Music Box" i pozwoliło opuścić mało gościnny przybytek przed terminem.

W 1952 roku dołączył do The Gospel Starlighters. Była to grupa grająca surowy gospel, jednak w niedługim czasie The Starlighters ewoluowali w kierunku rhythm & bluesa. W międzyczasie zmienili też nazwę na The Famous Flames. Little Richard, którego nagrania stanowiły główną inspirację dla Flames powiedział wiele lat później: "to jedyny zespół, który uczynił się sławnym, zanim jeszcze zdobył prawdziwą sławę".

The "Please, please, please" Man

W 1955 r. The Flames nagrali w lokalnej stacji radiowej w Macon własne nagranie "Please, Please, Please". Jak to zwykle bywa w Ameryce, producent Ralph Bass (nazwisko!) z King Records, usłyszał tę audycję i wiedziony być może błagalnym "please" śpiewanym przez Browna, udał się do Macon, gdzie podpisał kontrakt z zespołem. Chłopcy byli na pewno w siódmym niebie, bowiem King Records było wytwórnią niepoślednią - dla niej nagrywały m. in. dwa ulubione zespoły Browna i kolegów - The Midnighters i The 5 Royales. Wydany w 1956 roku singiel z "Please, please, please" zawędrował na piąte miejsce listy przebojów r & b Billboardu. Na kolejny sukces artysta musiał czekać trzy lata, kiedy to na listy trafił "Try Me", tym razem jako numer jeden. To umożliwiło Brownowi zatrudnienie stałego zespołu towarzyszącego. Jego muzycy zapracowali wraz z nim na sukces. Poprzez wyczerpujące próby i nieustanne trasy koncertowe, zespół do perfekcji opanował nie tylko samo granie "chwytającego za jaja" rhythm & bluesa, ale też doskonałe akcentowanie akrobatycznych popisów lidera i niesamowitych dźwięków, które wydawał. Show prezentowany przez Jamesa Browna nabierał kolorów, by z czasem stać się wspaniałym popisem charyzmatycznego artysty. Choć wczesne dokonania JB były dość tradycyjną odmianą r & b, to jego śpiew już wtedy wyróżniał się intensywnością, emocjami włożonymi w wydobycie tych wszystkich "yeoow", "yeehaaahooww", czy "mmmmm". W porównaniu z emocjonalnymi do bólu wokalami Browna, soulowe popis(k)y np. Whitney Houston pokazują czym różni się krew i dusza od plastiku i komercyjnego rzemiosła.

Mr. Dynamite

Początek lat sześćdziesiątych to kolejne singlowe hity i rosnąca popularność artysty na terenie całego kraju. Jednak Brown nie był do końca zadowolony z osiągniętych sukcesów. Najbardziej dręczył go fakt, że nagrania studyjne nie były w stanie oddać atmosfery jego występów. Nadane mu w późniejszym okresie przezwisko Mr. Dynamite Man, było w pełni uzasadnione. Podczas koncertów Dynamit produkował litry potu, a jego marynarka wisiała w strzępach. Dawał z siebie wszystko, emitował ogromną ilość energii, którą rozpalał widzów do białości i wprawiał w stan zbiorowej histerii. Część tej atmosfery chciał w postaci płyty koncertowej przekazać ludziom, którzy nie mieli okazji zobaczyć jego występów. King Records nie uznało tego za dobry pomysł, twierdząc, że coś takiego nie będzie się dobrze sprzedawać. J. Brown pożyczył więc pieniądze, za które wydano w 1963 roku "Live At Apollo" (zrealizowaną razem z Famous Flames). Płyta zawędrowała bardzo wysoko na listach popularności, co było zupełnym precedensem w przypadku koncertowych albumów r & b. Co więcej, często uznaje się ją za najlepszy album live wszechczasów. Stacje radiowe grały go z częstotliwością godną najbardziej "hiciarskich" singli.

The Minister of The New Super Heavy Funk

W międzyczasie styl wypracowany z The Flames, zbudowany na bazie gospelu i bluesa, uległ zanikowi, ustępując miejsca synkopowanym improwizowanym dźwiękom, będącym zaczątkiem czegoś nowego. W 1965 roku Brown po raz pierwszy osiągnął wysokie miejsca na krajowych listach muzyki pop z singlem "Papa's Got A Brand New Bag". Tak zaczął się funk. Przesunięcie akcentu z uderzeń parzystych na nieparzyste, dołożenie sekcji dętej i gitary grających kontrastujące z rytmem sekwencje krótkich dźwięków i basu "żyjącego własnym życiem", spowodowało, że rhythm and blues umarł dobity kolejnymi klasykami funku: "Cold Sweat", czy "Licking Stick". Kolejne single powtarzały ten sukces potwierdzając pozycję "Najciężej Pracującego Człowieka Show-Businessu", jak w tym czasie zaczęła określać Jamesa Browna prasa. Wypracowany wtedy przez niego styl miał w późniejszym okresie ogromny wpływ na powstanie, rozwój i dzisiejszy obraz takich stylów jak funk, rock and roll, disco, house, czy rap.

Działo się to na przełomie lat 60. i 70. - wtedy muzykę tworzyli żywi ludzie bez elektronicznego wsparcia. Muzycy współpracujący do tej pory z Dynamitem, byli wykończeni ciągłymi próbami, morderczymi trasami koncertowymi i dyktatorską postawą Szefa. Dali już z siebie (prawie) wszystko i czuli się wypaleni. Mało kto był w stanie dotrzymać kroku Dynamitowi. Wszyscy oni podkreślali później wpływ JB na własną kreatywność i poziom artystyczny, jednak w 1970 roku odmówili dalszego uczestnictwa w występach. Brown musiał zatrudnić nowych instrumentalistów. Padło na młodziutki zespół The Pacemakers, wkrótce stał się on po prostu The JB's - podporą Mistrza, która pomogła mu wprowadzić funk na jeszcze wyższy poziom. Brown nie zmienił specjalnie swoich metod pracy - nadal stanowił twórczego "dyktatora" i katalizator pomysłów. Przykładowo, wymyślał zaczątek linii basu, która jego zespołowi wydawała się zupełnie absurdalna. Jednak po dodaniu do niej perkusji i równie "zabawnej" sekcji dętej, powstało stawiające chyba każdego na nogi "Get On The Good Foot". Przemianę brzmienia Browna dobrze ilustruje przearanżowane przez JB's "Give It Up, Turn It Loose", z którego powstał "Get Up (I Feel Like Being A Sex Machine)".

His Bad Self

Nie mający czasu na inne sprawy artysta, zajęty nagrywaniem płyt i wykonywaniem swoich nagrań na żywo, zaczął mieć wtedy kłopoty natury pozamuzycznej. Uznano, że popiera wojnę w Wietnamie, społeczność murzyńska miała mu do tego za złe nagranie "America Is My Home". JB chcąc udobruchać publiczność nagrał "Say It Loud (I'm Black And I'm Proud)". Nagranie osiągnęło bardzo wysokie pozycje na listach przebojów i stało się hymnem wyrażającym dumę czarnych Amerykanów. Cóż, tym razem dotknięta poczuła się druga strona. Od tej pory smutni panowie z FBI stale deptali mu po piętach. Do walki z artystą wykorzystano jego teksty, m. in. "Sex Machine", czy "Hot Pants", które ponoć dotyczyły wyłącznie seksu. Mimo, że nie były to utwory ostro traktujące temat, Mr. Sex Machine był wielokrotnie ganiony za swoją postawę. Krytykom odpowiadał krótko: "dziewięćdziesiąt procent programów nadawanych w telewizji to seks, do tego w półgodzinnym show potrafią pokazać trzydzieści trupów, a wy przejmujecie się moimi piosenkami? Ja chcę jedynie uczynić ludzi szczęśliwszymi."

W drugiej połowie lat 70. twórczy zapał Jamesa Browna zaczął powoli zamierać. Sukces miał swoją cenę. Była to zapewne wina wyniszczenia organizmu nie tylko przez wyczerpujące koncerty, ale także narkotyki. Sztucznie tworzone wokół niego zamieszanie wywoływane przez coraz mniej przychylne media, oraz narastająca obawa, że wkrótce może przestać być Number One, miały również swój udział. Jego najlepsi muzycy zaczęli odchodzić (w tym czasie "stara gwardia" zasiliła Parliament/Funkadelic). Kolejne lata przynosiły coraz mniej nowych nagrań, JB zajął się rozkręcanymi wcześniej firmami, stając się bardziej przedsiębiorcą niż artystą. Czasami pojawiał się też w filmach ("The Blues Brothers"), czy koncertował, nadal utrzymując przyzwoitą kondycję.

"The Hardest Working Man in Show Business" często powtarzał "Jestem największy, jestem James Brown, nie muszę się niczym martwić". Pomimo to poważnie przejmował się swoją muzyką i karierą. Współpracownicy zarzucali mu później, że wraz z rosnącą popularnością, zapominał o tych, którzy pomagali mu w początkach kariery, i traktował swój sukces jako wyłącznie własne osiągnięcie. Trudno oceniać prawdziwość tych słów, pewne jest jednak, że Brown ciężko pracował na swoje osiągnięcia. Zajmował się wszystkim, co wiązało się z jego muzyką, nawet podczas pracy w studiu "siedział na plecach" realizatora dźwięku, dyktując mu, co ma robić. Instrukcje dla swoich muzyków przekazywał tak szybko, że Maceo Parker (saksofonista, pracujący później z George'em Clintonem) musiał kupić magnetofon, bo nie wyrabiał z notowaniem... Jest faktem, że Brown traktował swoich podopiecznych ostro i ćwiczył ich do granic wytrzymałości. Ale przecież samego siebie nie traktował inaczej. Dzięki twardej szkole danej przez Szefa, jego muzycy osiągnęli perfekcjonizm i w późniejszym okresie stali się prawdziwymi "apostołami funku". Wymienić tu należy choćby wspomnianego M. Parkera, Freda Wesleya, Jimmy Nolena, Clyde'a Stubblefielda, Williama "Bootsy" Collinsa, czy Frankiego "Kash" Waddy'ego.

Soul Brother Number One

Koniec lat siedemdziesiątych to okres, w którym zapomniano o The Sex Machine. Epoka disco i rocka odsunęła funk w cień. Dopiero powstanie house'u i kolejnych jego mutacji, oraz hip hopu i techno przywróciło ten styl do łask. Popularne stało się powiedzenie "James Brown is still alive". Upowszechnienie w muzyce tanecznej samplerów spowodowało masowe "pożyczanie" fragmentów klasycznych już nagrań Jamesa Browna. Można by nawet nadać mu kolejny przydomek - "Samplowany przez wszystkich". Artysta rzadko udzielający się wtedy publicznie, zapytany o to, kto najlepiej wykorzystał sample z jego nagrań, odparł "Ci, którzy mi za to zapłacili. A pozostałych i tak dopadniemy..." Ale trębacz Fred Wesley - długoletni współpracownik J. Browna i George'a Clintona wypowiadał się bardziej przychylnie na temat młodej generacji miłośników funku i samplerów: "Sampling przypomniał ludziom o nas, wygasłe już zainteresowanie naszymi nagraniami odżyło na nowo. Choć w większości przypadków nie mam z tego żadnych pieniędzy, to nie narzekam. Jest to bowiem forma szacunku dla naszej muzyki. Jest takie powiedzenie - 'imitacja jest największą formą pochlebstwa'. Podsumowując rolę obydwu Ojców funku, powiedział: "James Brown, jest Mistrzem, Kreatorem, twórcą funku, czy tego, co dzisiaj znamy pod nazwą stylu funk. A George Clinton był Innowatorem, podjął pracę Jamesa, od miejsca w którym ten ją zostawił i poprowadził ją jeszcze dalej, na ile tylko potrafił."

The Godfather of Soul

Artysta w ostatnich latach koncertował rzadko (w Polsce mogliśmy go zobaczyć w ubiegłym roku w Sopocie, gdzie, mimo tego że przeszedł 100 razy więcej niż choćby Borys Jelcyn, to prezentował się od niego znacznie lepiej). Bardziej znane były jego ekscesy związane z narkotykami, użyciem broni i samochodowymi pościgami przez policję. Za "całokształt osiągnięć" trafił nawet w 1988 roku do więzienia. Jednak jego osiągnięcia muzyczne nie dały się przesłonić przez ciemną stronę charakteru His Bad Self. Zwolniony warunkowo w 1991 roku, niedługo później otrzymał nagrodę Grammy, tym razem za całokształt działalności artystycznej.

Inspirował i nadal inspiruje kolejne generacje muzyków, którzy znajdowali coś dla siebie w nagraniach JB. Inna sprawa, że takiego oryginału nie da się podrobić. "I Got You (I Feel Good)", czy "Get Up (I Feel Like a Sex Machine)" są NIEZNISZCZALNE. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby za kilkadziesiąt lat te utwory nadal były grane i popularne. Jeżeli recenzując czyjąś muzykę piszemy - killer, geniusz, czy temu podobne "ochy" i "achy", to jak określić najlepsze nagrania Jamesa Browna? Coś, co było dobre trzydzieści lat temu i takie pozostaje do dzisiaj? Upływ czasu nie ima się tej muzyki - nadal brzmi świeżo i nie da się przy niej usiedzieć spokojnie (jak śpiewa JB: "I Got Ants In My Pants").

Podtytuły użyte w tym tekście pochodzą od pseudonimów i przydomków nadawanych Jamesowi Brownowi. Ale jak wspomina on sam: "spośród wszystkich określeń, jakie mi nadano, najbardziej mistycznym pozostaje: James Brown. Już w szkole nauczyciele i rówieśnicy wymawiali to, jak jedno słowo: Jamesbrown". Jego imienników jest mnóstwo, tak samo jak ludzi o nazwisku Brown, ale "Jamesbrown is still alive!"

Marek Książkiewicz

Copyright bogacz.pl