Diamanda Galás
La Serpenta Canta
Mute
Ktoś napisał o Dianie Krall, że jest to atrakcyjna dama, obdarzona dobrym głosem i nieźle grająca na fortepianie. I właściwe to samo można by powiedzieć o Diamandzie Galás... z jednym ale. I nie jest to "małe ale", lecz kurewsko pokaźne ALE. Ciekawscy, acz niekumaci powinni sprawdzić nie tyle fotografie obydwu pań, gdyż różnice wizualne, choć oczywiste i z pewnością dające wyobrażenie o tym, co kryje się głęboko pod makijażem, nie przesądzają o istocie sprawy. Zatem porównać należałoby raczej "Dancing in the Dark", standard, który kiedyś wykonywali m.in. Bing Crosby i Fred Astaire, a już w czasach nam współczesnych trafił do repertuaru obydwu wspomnianych pań. Diamanda Galás wykonuje go na "La Serpenta Canta" - jedynym z dwóch swoich nowych albumów.
Tyle tytułem wstępu, panią Krall zostawię w spokoju, bo dalsze wygłupy przy okazji pisania o nowym dziele amerykańskiej Greczynki są nie na miejscu. "La Serpenta Canta" to - podobnie jak jej poprzednia płyta "Malediciton and Prayer" z 1998 r. - zbiór nagranych na żywo coverów, głównie standardów bluesowych, gospel, country i Motown soul, zarejestrowanych podczas recitali w różnych miejscach pomiędzy 1999, a 2002 rokiem. Podobny repertuar znalazł się też na jeszcze starszym, bo wydanym w 1992 r. albumie "The Singer", z resztą dwie kompozycje na "La Serpenta Canta" pochodzą z tamtej płyty, a większość pozostałych również można było już usłyszeć na innych jej albumach.
Ale nie umniejsza to w niczym wartości "La Serpenta...", materiał jest znany, ale to inne wykonania, czasem bardzo odmienne i śmiem twierdzić, że lepsze. Jakość dźwięku, mimo że są to nagrania koncertowe, a rejestrowanie na żywo fortepianu i śpiewu to prawdziwe wyzwanie dla realizatorów, jest bardzo dobra. Przy tym sama artystka woli występować niż nagrywać w studiu, co sprowadza się do tego, iż śpiewając i grając dla publiczności daje z siebie więcej - i to słychać. Osobiście przeszkadzają mi tylko, czy raczej zaskakują, oklaski i owacje po poszczególnych utworach - po prostu trudno dojść do siebie po większości z nich, a co dopiero klaskać... W każdym razie publiczność zachowuje ciszę i nie przeszkadza podczas, gdy artystka śpiewa (na marginesie, to zdarza się czasami na jej koncertach, jednak sporadycznie, gdyż Diamanda bluzga przeszkadzających jej widzów, a w jej ustach "get the fuck out!" brzmi jak klątwa). Widziałem już opinie, że oklaski można było wyedytować, a dzięki zaoszczędzonemu w ten sposób czasowi, zmieścić zawartość tych dwóch, mniej więcej 40-minutowych, krążków na jednej płycie. Tak się jednak nie stało, co ma poniekąd dobre strony: wchłonięcie takiej dawki emocji za jednym zamachem mogłoby okazać się niebezpieczne.
Zatem znowu blues... Zamiłowanie Diamandy Galás do tego gatunku nie dziwi, wszak to muzyka bólu i cierpienia, a przy tym formuła bardzo indywidualna, surowa, ale dzięki swojej prostocie przemawiająca silniej i dająca większe pole dla improwizacji. Przynajmniej taki był na początku, gdyż obecnie blues, cytując samą artystkę - "to po prostu gówniane piosenki miłosne nagrywane do zaspokojenia potrzeb koncernów płytowych - muzyka do sklepów z butami". Wyjątki owszem są - choćby w samym Mute: Jon Spencer i Nick Cave (dawniej), ale wiadomo o co chodzi.
Tyle że D.G. nie ogranicza się do wiernych tradycji, acz zintensyfikowanych, pieśni z delty Missisipi, Detroit itd. Chwilami tak, jednak poza smutkiem, goryczą i bólem, znajduje w tych starych bluesach i piosenkach więcej. Wszak cierpienie może przerodzić się w szaleństwo, a boleść duszy, gdy zabraknie łez, może zostawić zimny, cyniczny dystans. I artystka wyciąga z tych - zdawałoby się - martwych już standardów wszystkie te uczucia. Czasem stawia je w serii upiornych krzywych zwierciadeł, kiedy indziej intensyfikuje do bólu.
Album otwiera "Ain't No Grave Can Hold My Body Down", bluesowy standard, zaśpiewany bez większych "szaleństw", którego wykonanie wystarczyłby jednak do doprowadzenia większości bluesowych wokalistek do czarnej rozpaczy. Diamanda nie ma konkurencji na żadnym polu i od początku nie pozostawia co do tego wątpliwości. Następnie "Burning Hell" z długą instrumentalną uwerturą, tu po raz pierwszy pojawiają się, stosowane bardzo umiarkowanie, efekty, modulujące tylko sporadycznie głos bądź fortepian (podobnie jak na "Schrei X" i "Vena Cava"). Blues Johna Lee Hookera podlega głębokiej dekonstrukcji, wciąż jednak zachowując podstawowe cechy pierwowzoru - łącznie z naśladowaniem maniery wokalnej Hookera. To pieśń o niepewności w obliczu śmierci, co Galás oddała w rozwichrowanych, niepokojących frazach. Po tej ponurej i nawiedzonej kompozycji następuje jeden z nielicznych tutaj jaśniejszych momentów - "Baby's Insane" (jedyny na "La Serpenta..." autorski utwór artystki). Zapowiada ją - "to bardzo słodka piosenka", po chwili dodając rozbrajająco - "naprawdę"... A potem jeszcze - "grałam ją w San Francisco i dziennikarz dał mi bardzo, bardzo złą recenzję". Po pierwszym refrenie rzuca znowu - "jest bardzo ładna, nieprawdaż?". I rzeczywiście, tutaj z akompaniamentem fortepianu zamiast basu, perkusji i hammonda, zagrana w pubie (co słychać), ta piosenka wypada jeszcze sympatyczniej, niż na "The Sporting Life". Słodka, jak krew?
Dalej robi się jednak gorzko, "I'm so lonesome I could cry" Hanka Williamsa przekształca się w makabryczny marsz żałobny. Płacz? Owszem, ale tak demonicznego jeszcze nie słyszałem. Jakby słowa - "The silence of a falling star lights up a purple sky, And as I wonder where you are I'm so lonesome I could cry" - dotyczyły ostatniego żyjącego mieszkańca jakiejś odległej, zapomnianej planety, a samotność stała się rozdzierającym serce cierpieniem.
Następująca po niej "Loney Woman" Ornette Colemana to równie ekspresyjna, choć pozbawiona słów, freejazzowo-klasycyzująca wokaliza. Wreszcie zamykający pierwszy krążek "Frenzy" Screamin' Jay Hawkinsa (skądinąd również wielkiego, niestety już nieżyjącego, oryginała) w fenomenalnej interpretacji. Słowa "Dig this crazy mood I'm in, listen to my heart as it starts to spin. Whish, when you kiss me, and do it again, I'm in a Frenzy!" - zdają się być napisane specjalnie dla niej. Diamanda śpiewa je, chwilami jakby od niechcenia i z sarkazmem, przechodząc w zwierzęcy skrzek - efekt jest powalający.
Drugą część "La Serpenta Canta" rozpoczyna "Blue Spirit Blues" Spencera Williamsa, potraktowany prawie "standardowo" - brudna opowieść o zstąpieniu do piekła...
Za to następny utwór należał w oryginale do repertuaru lżejszego kalibru: "My World is Empty Without You" śpiewany kiedyś przez The Supremes. Diamanda zagrała go już na "Malediction and Prayer" i nowe wykonanie nie odbiega zbytnio od tamtego (choć tu fortepian został wyraźnie zmodulowany), niemniej jest jeszcze bardziej przejmujące, a w łagodnych momentach śpiewa prawdziwie słodko (!) Dalej kolejna powtórka, czyli "I Put A Spell On You" Hawkinsa (wcześniej na "The Singer") - i ponownie lepsza, intensywniejsza wersja, w której artystka wciela się w czarownicę, z wdziękiem nawiedzonej divy. Z kolei "At the Dark End of the Street" (ponownie "The Sporting Life") - to piękny, pełen smutku, ale i słodyczy soul. Ten utwór mógłby spodobać się także osobom, które w takim repertuarze widziałyby (słyszałyby) raczej Arethę Franklin, Ninę Simone czy Billie Holiday. Następnie jeszcze jeden, wspomniany na samym początku, równie stylowy standard "Dancing in the Dark", tym razem jednak potraktowany odrobinę mniej łagodnie, co nie znaczy że gorzej - po prostu wamp chwilami błyskawicznie przekształca się w wampirzycę.
Po tej porcji nostalgii Diamanda uderza w klawisze i... czarny humor. W "Dead Cat On The Line", który dawno, dawno temu śpiewał Tampa Red, kobiety zostają zastąpione przez facetów, a tekst staje się dosadny i obscenicznie zabawny.
"See That My Grave Is Kept Clean" (następny utwór z "The Singer") to jeszcze jeden ponury, głęboki blues z którego artystka wycisnęła na wierzch cały smutek i desperację, dając kolejny pokaz swoich niesamowitych możliwości. Na koniec powraca do "Burning Hell", ale w bardziej dołującej, beznamiętnej, a przez to straszniejszej wersji, przeradzającej się w upiorne zawodzenie.
Z jednej strony, to tylko piosenki, chwilami wręcz sprowadzone do "bluesowej makabreski" - krew nie leje się naprawdę. Ale z drugiej - to co zrobiła z nimi Dimanda Galás jest wyjątkowe i niepowtarzalne. Znaleźć tu można - oprócz wspomnianych składników podstawowych i diabelskiego rollercoastera emocji - tak dostojeństwo i elegancję muzyki romantyków (ze szczególnym uwzględnieniem marszy żałobnych) po bezkompromisowość współczesnej awangardy, z jazzem i echami muzyki bliskowschodniej po drodze. Artystka była fenomenalna dekadę temu, teraz jest jeszcze lepsza... "La Serpenta Canta" znaczy - Wąż śpiewa - i tytuł ten świetnie pasuje, tak że chyba nie muszę silić się na interpretacje. W każdym razie tego węża nie ruszyłby żaden zaklinacz - przeciwnie. Ten album pozostaje poza jakąkolwiek konkurencją. I choć należy do najprzystępniejszych w dotychczasowej dyskografii D.G., wymaga bezwzględnego skupienia, za to dostarcza emocji jakich próżno szukać gdzie indziej.
I chyba wystarczy, bo w słowach oddać tego jednak nie sposób, po prostu gorąco zachęcam do sięgnięcia po "La Serpenta Canta", mimo że wcześniej trochę przed nim ostrzegałem.
A wracając do porównania rzuconego na samym początku: pisano też, że Maria Callas była największą i najbardziej kontrowersyjną śpiewaczką XX wieku. Cóż, nastało kolejne stulecie...
Marcin Bogacz
Recka napisana już nie pamiętam do czego - Clubber? W całości na pewno nie poszła, bo takich długich recenzji nie puszczano mi nigdzie. Zatem wrzucam.
Copyright bogacz.pl