Ostatni wielcy niezależni

Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości - Depeche Mode jest zespołem niezależnym, bowiem od samego początku nagrywa dla brytyjskiej wytwórni Mute, której "podziemny" status pozostaje niezmienny. Do tego DM konsekwentnie omija wszelkie stylistyczne "szufladki". A że przy okazji sprzedał swoje płyty w nakładzie przekraczającym pięćdziesiąt milionów egzemplarzy...

Jest bezspornym faktem, że lata osiemdziesiąte to na rynku niezależnym dominacja trzech wytwórni: Rough Trade (The Smiths), Factory (New Order) i wspomniane Mute. The Smiths rozwiązali się, zaś Rough Trade w końcu padła z przyczyn finansowych. Jej los podzieliła Factory "dzięki" poczynaniom Happy Mondays, a New Order podpisali kontrakt z "majorem" w postaci PolyGramu. Pozostaje więc Depeche Mode, stąd tytuł tego artykułu. Znaczenie tej grupy przekracza rolę duchowego guru zakompleksionych nastolatków i pionierów synth-popu, stąd też postanowiłem poświęcić im kolejny odcinek "wszystko o...". Zatem, tradycyjnie - cała historia zaczęła się dawno temu...

Dzieciństwo

Basildon to miasto powstałe na przedmieściach Londynu po II Wojnie Światowej, w okresie boomu przemysłowego. To zdecydowało o jego charakterze - "sypialnia" stolicy, w której nigdy się nie dzieje się nic ciekawego. Jedyne, co miasto miało do zaoferowania zamieszkującym je nastolatkom, to młodzieżowe organizacje "przykościelne", jedno kino i żadnego klubu z prawdziwego zdarzenia - nuda.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych uczeń jednego z miejscowych gimnazjów - Vince Clarke zaczął organizować kolejne "grupy", grające przeważnie na przyjęciach urodzinowych jego znajomych. W 1976 roku założył wraz z Andrew'em Fletcher'em duet No Romance In China. Jakiś czas później w kolejnym jego zespole - French Look - znalazł się m.in. szkolny kolega Andy'ego - Martin Gore. Z braku lepszego zajęcia (Andy potem otwarcie przyznawał, że granie zupełnie go nie pociągało, to Martin "zmusił" go do sięgnięcia po gitarę) Andy przystąpił do wspomnianej dwójki. Trio zaczęło grać po lekcjach w garażu matki Vince'a. Grupa nazywała się Compositon Of Sound: Vince grał na gitarze, Martin zakupił właśnie syntezator Yamaha 5, a "Fletch" - jak nazywali go koledzy - był basistą. Z czasem, cała trójka doszła do wniosku, że nie stać ich na dobre gitary ani wzmacniacze, taniej więc będzie kupić jeszcze dwa syntezatory. Zespół chciał brzmieć świeżo i nowocześnie, na zmianę instrumentarium mieli też wpływ tacy wykonawcy, jak Kraftwerk, Gary Numan, OMD, Human League, czy nawet Roxy Music i David Bowie. Koledzy wkrótce doszli do wniosku, że potrzebny jest im wokalista (Vince nie czuł się najlepiej w tej roli). Zupełnie przypadkiem mieli okazję usłyszeć, jak ich znajomy - David Gahan - śpiewa "Heroes" Bowie'go. Dave został więc poproszony o przyłączenie do "garażowej" formacji. Gahan, miejscowy awanturnik (kradzieże samochodów, "zabawy" ze sprayem) akurat trochę się ustatkował, podejmując naukę w szkole sztuk pięknych i doszedł do wniosku, że śpiewanie będzie dobrym uzupełnieniem jego artystycznych zainteresowań. Pozostała kwestia nowej nazwy, bowiem "Kompozycja dźwięku" przestała już grupie odpowiadać. Dave, projektując ubrania i witryny sklepowe, inspirację często czerpał z pism poświęconych modzie. Tak samo stało się z nazwą zespołu - "Depeche Mode" to tytuł francuskiego magazynu. Pozostali członkowie grupy uznali, że to nieźle brzmi i tak już zostało.
Zespół grał przez kilka miesięcy bez większych sukcesów w okolicznych klubach i szkołach. Pierwsze próby znalezienia wydawcy zainteresowanego ich nagraniami spełzły na niczym. Koledzy wędrowali od wytwórni do wytwórni, dowiadując się, że to co grają jest zbyt elektroniczne, za mało modne, albo zbyt melodyjne. Podczas wizyty w Rough Trade, spotkanie z przedstawicielami wytwórni przebiegło w podobnym stylu. Przypadkiem znajdował się tam Daniel Miller, szef Mute Records -najważniejszej w tym okresie niezależnej wytwórni brytyjskiej zajmującej się muzyka elektroniczną (m.in. Fad Gadget i The Silicon Teens). Panowie z Rough Trade stwierdzili więc: "mamy tu kogoś, komu wasza muzyka może przypaść do gustu". Miller jednak nie był w najlepszym nastroju, spojrzał tylko na "szczeniaków spod Londynu", wyszedł i trzasnął drzwiami. Jednak jakiś czas później usłyszał Depeche Mode w klubie "Croc's" w pobliskim Rayleigh i tym razem konfrontacja wypadła dużo lepiej. W międzyczasie grupę "odkrył" Stevo - twórca wytwórni Some Bizarre. W tym okresie skupił on w ramach swojej "stajni" zespoły określane mianem "futurystów" - m.in. Soft Cell i Blackmange. Depeche Mode pasowała do kolorowego, syntetycznego image'u futurystów. Ich nagranie - "Photographic" - znalazło się na składance "Some Bizarre Album". Jednak zespół czuł, że "futuryzm" to przejściowa moda i bardzo ograniczone "poletko" i nigdy nie utożsamiał się z tym ruchem. Ani z żadnym innym - od samego początku muzycy konsekwentnie odżegnywali się od wszelkich porównań i "szufladkowania", twierdząc, że grają po prostu elektroniczny pop. Dlatego po "futurystycznym" debiucie zespół nie związał się z Some Bizarre. Natomiast przystał na ofertę Millera i niedługo potem Mute wydało singiel z "Dreaming of Me". Nagranie nieźle radziło sobie na listach przebojów i to nie tylko independent. Nagle agenci dużych wytwórni "odnaleźli" kasety demo zespołu i numer telefonu Vince'a. Jednak młodzieńcy z Basildon postanowili pozostać w Mute. Miller nie obiecywał złotych gór i był wobec nich po prostu szczery - grupa miała udział w połowie osiąganych zysków. Natomiast przystąpienie do którejś z "majors" oznaczało wieloletni kontrakt i całkowita utratę kontroli. Zespół wolał więc dzielić pieczę nad całością swoich poczynań z Davidem Millerem. Dopiero kilka lat po debiucie DM podpisało formalny kontrakt z Mute (na wypadek śmierci jej szefa), wcześniej wystarczała ustna umowa i uścisk rąk...
Wróćmy do muzyki - Vince Clarke przyznawał, że pisze po prostu popowe piosenki - ładne i miłe. Jego teksty nie niosły żadnego przesłania. Generalnie przykładał do nich o wiele mniejszą wagę niż do muzyki -"interesuje mnie raczej brzmienie słów, niż ich sens". Stąd też na debiutanckiej płycie Depeche Mode - "Speak and Spell" dominowały błahe, bezpretensjonalne piosenki. Album ten jest jednym z pierwszych pełnowymiarowych dokonań brytyjskiego synth-popu. Łącząc strukturę i melodykę rhytm&bluesa oraz piosenek lat 60. z syntetycznymi brzmieniami Clarke stworzył zestaw sympatycznych, przebojowych numerów, z których najbardziej znane to "New Life" i "Just Can't Get Enough". Z dzisiejszej perspektywy wydają się być one naiwne i "plastikowe", jednak były ożywczym powiewem świeżości i młodzieńczej beztroski. Depeche Mode wypełniało lukę pomiędzy zdominowaną gitarami sceną niezależną, a napuszonym i wydumanym New Romantic. Od takich wykonawców, jak Duran Duran, Visage, czy Spandau Ballet, młodzieńców z Basildon odróżniała ich świeżość i bezpretensjonalność. Omijali zarówno wypomadowany pop, jak i napuszony awangardowy artyzm. Przykładowo OMD dopiero z czasem zaczęło grać lżejszą, przebojową muzykę, Depeche Mode od początku postawiło na melodyjność i przystępność swoich nagrań.
Podstawowym celem czwórki stał się sukces. Chłopcy chcieli wydawać przebojowe single wędrujące wysoko na listach przebojów, chcieli być znani i popularni. Okazało się jednak, że nadejście oczekiwanej popularności nie przypadło do gustu "mózgowi" grupy - Clarke'owi. Po ukazaniu się "Speak and Spell" Vince stwierdził, że kończy z Depeche Mode. Zamieszanie wokół zespołu zaczęło mu ciążyć, według niego nagle fani, imprezy i stroje stały się ważniejsze od muzyki. Chciał grać, a nie być idolem nastolatków. Tyle oficjalna wersja. Faktem jest, że pozostała trójka od dawna trzymała się razem, zaś Vince był zawsze z boku, do tego stopnia, że koledzy nawet nie rozumieli jego tekstów! Razem zagrali jeszcze trasę koncertową promującą album, po czym VC odszedł na dobre. Jego nowym partnerem, a raczej partnerką została niejaka Genevieve Alison Moyet (szkolna koleżanka Martina i Andy'ego), przez znajomych nazywana Alf. Tak powstało Yazoo. Potem Vince był twórcą The Assembly a jeszcze później Erasure. Okazało się, że jako twórca melodyjnych i przebojowych nagrań, musi w końcu pogodzić się z popularnością...

Młodość

Clarke był do tej pory twórcą prawie całego repertuaru Depeche Mode, jego odejście stawiało więc przyszłość grupy pod znakiem zapytania. W rezultacie narad prowadzonych przez pozostałą trójkę, Martin Gore przejął na siebie pisanie muzyki i tekstów. Jeszcze przed założeniem zespołu - jako szesnastolatek - grywał na gitarze i komponował piosenki, miał więc jakiekolwiek podstawy by podjąć tą rolę. Pozostało jeszcze znalezienie kogoś, kto zastąpi Vince'a na scenie. Martin i Andy umieli grać na swoich instrumentach, ale nie posiadali żadnego wykształcenia muzycznego, ani wiedzy o pracy w studio i technicznych niuansach. Potrzebny był więc ktoś nowy. Zespół dał ogłoszenie do "Melody Maker'a": "Znany zespół poszukuje klawiszowca. Musi mieć nie więcej niż 21 lat". Na przesłuchaniach stawili się głównie fani grupy, znający na pamięć ich piosenki. W tej sytuacji Alan Wilder nie miał poważnej konkurencji. Wilder miał za sobą szkołę muzyczną, do której został "na siłę" skierowany przez rodziców. Jego rodzinka zafundowała mu też kurs w studio nagraniowym, tak że chcąc nie chcąc, Alan był już doświadczonym muzykiem. Miał też za sobą granie w wielu różnych zespołach, od knajpianych "setów" po nową falę. Znudzony swoją ostatnią kapelą postanowił spróbować z kimś bardziej znanym, choć nagrania Depeche Mode nie przypadły mu do gustu! Uznał jednak, że to sympatyczni goście i da się z nimi pracować. Oczywiście grupie też spodobał się ktoś z takim doświadczeniem (i odpowiednim wyglądem...), choć, jak się później okazało, Alan miał 22 lata, więc w znalezieniu się w DM pomogło mu drobne oszustwo.
Na początku jednak Wilder był po prostu wynajętym "grajkiem". W późniejszym okresie nie ukrywał swojego niezadowolenia z faktu, że pozostali muzycy traktowali go, jako kogoś z zewnątrz (w końcu nie był z Basildon!), jako pracownika, a nie kolegę. Pozostali odpowiadali, że przynajmniej dobrze mu płacili...
Po koncertach promujących "Speak and Spell" grupa wysłała Wildera na urlop i przystąpiła do nagrywania nowej płyty. Fakt, że nie chcieli skorzystać z pomocy profesjonalisty wynikał z tego, że musieli we własnym mniemaniu udowodnić wszystkim, że potrafią sobie poradzić sami. Prasa twierdziła bowiem, że zespół bez Vince'a jest bez szans. I najprawdopodobniej, gdyby podpisali kontrakt z dużą wytwórnią, koniec Depeche Mode nastąpiłby po wydaniu drugiego albumu. "A Broken Frame" bo tak właśnie nazywał się drugi krążek grupy, wydany w rok po debiucie, był bowiem trochę odmienny od "ultrapopu" "Speak and Spell". Zawierał trochę bardziej zróżnicowany materiał, co wynikało m.in. z faktu, że Martin wykorzystał też swoje piosenki, które powstały jeszcze w latach 70. I tak obok tradycyjnie przebojowych "The Meaning Of Love", czy "Photograph Of You", na płycie znalazło się "Leave In Silence", które znacznie odbiegało od "słodkiego" stylu Clarke'a. Nerwowa sytuacja dobiegła końca, gdy okazało się, że nagrania takie jak singlowy hit "See You" sprzedawały się jeszcze lepiej, niż przeboje z pierwszego albumu. Kiedy już chłopcy mieli za sobą udowadnianie, że potrafią sobie poradzić bez dotychczasowego "szefa", Alan Wilder został przyjęty na stałe, jako równorzędny członek grupy.
Po burzliwym początku kariery, zespół wypracował sobie pewien schemat działania i przez kolejne dziesięć lat wszystko rozwijało się zgodnie z przyjętym planem. Popularność i nakłady wydawanych płyt rosły, Depeche Mode działało jak sprawny, samowystarczalny automat. Do czasu... Ale nie uprzedzajmy faktów.
Typowy dla grupy "cykl" trwał kilkanaście miesięcy. Na początku Martin w domowym zaciszu komponował przy użyciu gitary bądź fortepianu nowe nagrania. Dzięki takiemu podejściu piosenki Depeche Mode oparły się modom i kolejnym przemijającym trendom. Nie są bowiem jedynie zbiorem fajnych brzmień, "sklejonych" ze sobą, mają bardziej solidne podstawy. Kiedy już linia melodyczna, akordy i słowa były gotowe, Martin prezentował taśmę demo kolegom. Gdy zaś całość została skonsultowana, produkcją zajmował się głównie Alan. Praca w studiu nie pociągała bowiem specjalnie pozostałej trójki. Wspierany przez wynajętego producenta (m.in. Flood, znany też z pracy z U2) . zespół udawał się do wybranego studia nagraniowego (oprócz Londynu DM w kolejnych latach odwiedzało w tym celu m.in. Paryż, Berlin, Madryt i Nowy Jork). Alan - jako jedyny w grupie "prawdziwy muzyk" przygotowywał też taśmy wykorzystywane później podczas koncertów. Rola Davida Gahana od samego początku była oczywista. Frontman zespołu poza śpiewaniem potrafił ożywić statyczne występy, pozostała trójka stała bowiem za syntezatorami praktycznie bez ruchu. Dla Depeche Mode oprawa ich koncertów od początku stanowiła problem. Syntezator ogranicza możliwość ekspresji, do tego zespół zrezygnował z wyświetlania filmów czy slajdów, nie chcąc kopiować innych grup. W ten sposób publiczności pozostawało skupienie uwagi na wokaliście. Ten zaś, gdy przezwyciężył początkową nieśmiałość, "dawał z siebie wszystko". Dave polubił rolę gwiazdy i "idola panienek", a teksty Martina śpiewał tak, jakby były to jego własne przemyślenia. Martin Gore pisze bardzo osobiste historie, jednak - jak zespół zawsze podkreślał - podobieństwa doświadczeń jego i Davida, powodują, że ten drugi nie ma kłopotów z ich interpretacją. Co więcej - choć przyznaję, że przyjmuję to z mieszanymi uczuciami - Martin stwierdził kiedyś, że to Bóg dyktuje mu słowa piosenek, natomiast sam nie jest w stanie ich wyartykułować, do tego niezbędny jest mu głos Dave'a...
No dobrze, Martin był autorem nowych utworów, Dave wokalistą i frontmanem, zaś Alan "muzykiem" i producentem. Na czym zaś polegała rola Andy Fletchera? "Fletch" został basistą grupy z przyczyn "społeczno-towarzyskich", gdyby nie Martin zapewne wolny czas spędzałby we własnym pokoju czytając książki historyczne i w końcu zostałby nauczycielem. Z czasem muzyka interesowała go coraz mniej, natomiast coraz poważniej zajmował się administracyjną stroną przedsięwzięcia - "grupa pop". Andy wziął na siebie to wszystko, co nudziło pozostałych członków grupy, czyli kontakty z wytwórnią, organizację tras, kontakty z mediami, itp. Zespół nigdy nie zatrudnił managera, mając kontrolę nad wszystkimi aspektami swej działalności. Sprawy pozamuzyczne wziął w swoje ręce "Fletch". Jak opisywali to Dave i Martin - "Andy woli czytać "The Economist", niż "Melody Maker'a" i na scenie najchętniej postawiłby fax zamiast syntezatora".
Wróćmy do rutynowych działań Depeche Mode. Kiedy już kolejny nowy album ujrzał światło dzienne, zespół ruszał w trasę koncertową. Ta zaś trwała wiele miesięcy i doprowadzała całą czwórkę do zupełnego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Już samo bowiem granie co wieczór tych samych numerów jest na dłuższą metę męczące. Do tego co noc, po koncercie zespół imprezował do białego rana, co jest fajne, ale mocno niezdrowe. Obcowanie z tymi samymi ludźmi przez dłuższy czas oczywiście prowadziło do konfliktów. Z czasem po koncercie każdy z muzyków organizował własne party, do tego każdy z nich zajmował hotelowy apartament na innym piętrze, aby przypadkiem nie natknąć się na znajomą twarz... Po zakończonej trasie następował powrót do domu, aby spłodzone w międzyczasie potomstwo zobaczyło tatusia na żywo, a nie na ekranie telewizora czy w gazecie. Potem Martin komponował nowe numery i cała zabawa zaczynała się od początku...

Wiek dojrzały

Zespół z czasem wyrósł z nastoletnich "mrzonek", kolejne albumy stawały się coraz bardziej osobiste i dojrzałe. Muzyka Depeche Mode była coraz bardziej odległa od "nie dającego się nie lubić" popu "Speak and Spell". "Construction Time Again" z 1983 poszerzył tematykę nagrań o rzeczy bardziej poważne niż uczucia nastolatków. To jedyna płyta w dorobku grupy o tematyce społecznej, o tym "że życie to nie bajka" ("Everything Counts"), bowiem światu grozi zagłada ("Two Minute Warning", "The Landscape is Changing") i ogólnie - "ręce opadają" ("Shame"). Otwierający płytę "Love, In Itself" zaczyna się następująco: "Kiedyś wszystkim o czym myślałem była miłość; Teraz widzę, że miłość nie wystarczy...". Na wydanym rok później albumie "Some Great Reward" okazało się, że nie dość, "że miłość nie wystarczy", to na dodatek przeważnie sprowadza się ona do kłamstw ("Lie to Me"), albo dominacji jednych nad drugimi ("Master and Servant"). Gore porusza też tematykę religijną po raz pierwszy dając wyraz zwątpieniu w sens tradycyjnie pojmowanej wiary i obrzędów ("Blasphemous Rumours"). Powoli grupa oddalała się od młodzieńczej naiwności, choć muzycznie był to nadal sympatyczny brytyjski synth-pop. I w tej sferze pojawiły się jednak nowinki, grupa zaczęła bowiem "romansować" z samplerami, i w ten sposób pop DM nabrał cokolwiek industrialnego charakteru. Dave również rozwijał się jako wokalista, mając w nowych, bardziej nastrojowych nagraniach większe pole do popisu. Martin także śpiewał w niektórych numerach, być może po to by dać koledze chwilę wytchnienia podczas koncertów. Po kolejnej wielomiesięcznej trasie Depeche Mode wypuszcza piąty album - "Black Celebration". Grupie chyba przestało zależeć w tym okresie na singlowych przebojach, bowiem nawet najbardziej chwytliwym nagraniom z "Celebration" - "Fly On The Windscreen" "Stripped" i "A Question Of Time" sporo brakuje do "hiciarstwa" "People Are People", nie wspominając już o "Just Can't Give Enough". Album - zgodnie z tytułem ma dość mroczny charakter, w tekstach sporo jest beznadziejności. Martin w tym okresie przeniósł się bowiem na jakiś czas do Berlina Zachodniego, chłonąc atmosferę płynącą z ponurego sąsiedztwa.
"Music For The Masses" - kolejny album grupy był udaną kontynuacja poprzedniczek - "to samo, ale jeszcze lepiej". Głos Davida nabrał mocy, podobnie jak teksty i muzyka Martina. Do tego w nagraniach i podczas koncertów ten ostatni powrócił do gitary, co zwiastowało bardziej rockowy charakter późniejszych dokonań zespołu. Na razie jednak "masowa" płyta oferowała melodyjny, a przy tym smutny i nastrojowy pop ("Strangelove", "Sacred") który wbrew złośliwym krytykom nadawał się nie tylko do wyciskania łez z oczu nastolatek.
Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, że Depeche Mode stało się zespołem "dorosłym", to zostały one rozwiane wraz z wydanym w 1990 roku albumem "Violator". Album zawierał wiele bardzo dobrych nagrań, jak ("World In My Eyes", "Personal Jesus", "The Policy Of Truth", czy "Enjoy The Silence". Spotkał się z doskonałym przyjęciem na całym świecie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie zespół był już traktowany jako gwiazda pierwszej wielkości. Co ciekawe, pomimo masowej histerii na punkcie grupy z Basildon, która opanowała przede wszystkim USA, Niemcy i kraje skandynawskie, w Wielkiej Brytanii zespół cieszył się jedynie jako taką popularnością. Być może wynika to z faktu, że Anglicy, a szczególnie brytyjska prasa muzyczna preferuje nowinki, z czasem ignorując "starocie". Do nielicznych wyjątków od tej reguły Depeche Mode nie należało, wciąż będąc kojarzone z plastikowym synth-popem (choć w 1990 roku "Enjoy The Silence" zdobyło tytuł singla roku).
Pomimo średniego zainteresowania na własnym podwórku grupa dorobiła się wiernej grupy fanów, do której zaliczali się zarówno rówieśnicy muzyków jak i "młodsze nastolatki. Co powoduje, że zespół potrafił zdobyć i tak długo utrzymać popularność nie mając wsparcia w postaci dużej wytwórni i konsekwentnie omijając kolejne mody? Myślę, że wynika to z kilku spraw. Po pierwsze czwórka z Depeche Mode, to typowi "chłopcy z sąsiedztwa". Podczas gdy podobne im grupy ubierały się w wymyślne stroje i odgradzały się od odbiorców aurą - hmm, tajemniczości i mocnym makijażem, brygadzie z Basildon sukces nie przewrócił w głowach. Ich typowego stroju - Martensów i czarnych skórzanych kurtek można się było prędzej spodziewać po grupie punkowej, niż synth-popowej. Przez wiele lat pozostawali wręcz anonimowym zespołem, nie publikując na okładkach płyt swoich zdjęć. "Fotografie zbyt szybko się dezaktualizują. Spójrzcie na okładkę pierwszej płyty Duran Duran, dziś na pewno żałują, że wypuścili coś takiego...". Z kimś takim łatwo się utożsamiać, do tego tematyka tekstów Martina trafiała na podatny grunt: religia, miłość, relacje - wszystko to podane z osobistej perspektywy, bez popadania w moralizatorstwo. Mało w nich optymizmu, właściwie pogodne piosenki znikły z repertuaru DM wraz z odejściem Vince Clarke'a. Jeżeli w tekście była mowa o relacjach, to przeważnie w kontekście dominacji jednych nad drugimi, miłość to wykorzystywanie drugiej osoby, kłamstwa i zdrady, zaś religia w utworach Martina to brak zrozumienia, bezsensowne praktyki, czy niezdrowe układy. Trudno w tym miejscu wymieniać poszczególne tytuły, bowiem zdecydowana większość tekstów grupy dotyczy któregoś z tych tematów. Pozostawianie wielu niedomówień dawało miejsce dla bardzo różnych interpretacji tekstów, co nawet cieszyło grupę. W ten sposób to, co jedni uważali za numer o homoseksualizmie, inni traktowali jako historię o narkotykach...

Czas na kłopoty...

Wydaje się jednak, że ci drudzy byli bliżsi prawdy, bowiem zespół, a zwłaszcza David, przestał w końcu radzić sobie z rolą gwiazdy. Rozwiódł się z żoną i zamieszkał z dotychczasową rzeczniczką prasową grupy - Theresą Conroy w Los Angeles, z dala od kolegów. Mając pieniądze, popularność i łatwo poddając się wpływom otoczenia szybko popadł w nałóg, który początkowo pomagał radzić sobie z trudami wyczerpujących tras koncertowych, ale do czasu. Potem miały miejsce kolejne kuracje odwykowe, powroty do nałogu, aresztowania i tym podobne historie, którym prasa poświęciła dużo więcej miejsca, niż całej dotychczasowej działalności grupy. Nagranie kolejnej płyty zabrało DM sporo czasu bowiem współpraca z Dave'm nie należała wtedy do najłatwiejszych. "Songs of Faith and Devotion" ukazała się w końcu w 1993 roku i była sporym zaskoczeniem dla fanów grupy Tym razem na płycie dominowała temat - ogólnie rzecz biorąc - wiary, a nagrania takie jak "Get Right With Me" i "Condemnation" to wręcz ukłon w stronę stylistyki gospel. Do tego za namową producenta płyty - Flood'a - zespół do tej pory unikający muzyków sesyjnych zatrudnił żeński chórek i orkiestrę. Skoro już mowa o współpracownikach DM, należy wspomnieć też o Antonie Corbijn'ie, holenderskim fotografie, który od 1986 roku był odpowiedzialny za wizualną stronę wydawnictw grupy i jej koncertów. Corbijn, podobnie jak Flood - wieloletni współpracownik U2, zdobył sobie pełne zaufanie Depeche Mode, którego nie zawiódł, tworząc doskonałe okładki i video do nagrań zespołu. Sam będąc miłośnikiem jej utworów potrafił wyczuć klimat nagrań i stworzyć własne - bezbłędne ich interpretacje.
Po ukazaniu się "Songs of Faith..." grupa popełniła duży błąd, decydując się na ogromne, kilkunastomiesięczne tournee. Pierwszy nie wytrzymał stresu Andy i w trakcie trwania trasy opuścił zespół i wyjechał do rodziny. Oficialnie pozostał członkiem grupy, jednak zajął się już wyłącznie jej managementem, na scenie zastąpił go stary przyjaciel zespołu - Daryl Bamonte. Pozostali muzycy jakoś dotrwali do ostatniego występu, jednak zaraz po ukończeniu trasy Alan Wilder opuścił grupę, po raz kolejny stwierdzając, że był niedoceniany, nie mógł dogadać się z pozostałymi muzykami i miał dość niekończących się kłótni, itd., itp. Od jakiegoś czasu realizował solowe nagrania jako Recoil i w końcu postanowił zająć się wyłącznie tym projektem. Recoil ma na swoim koncie albumy "Hydrology", "Bloodline" i "Unsound" oraz współpracę m.in. z Douglasem McCarthy'm z Nitzer Ebb i Toni Halliday z The Curve. Solowe dokonania Wildera można polecić nie tylko fanom Depeche Mode, którym w większości przypadków przypadły do gustu.
Wróćmy do Depeche Mode. Sprawy miały się najgorzej w przypadku Davida. Narkotyki doszczętnie wyniszczyły jego organizm, podczas trasy nie rozstawał się ze swoim "duchowym doradcą", zatrudnił też grupę lekarzy i psychiatrę, co jednak niewiele pomogło. Gdy kokaina przestała działać, przerzucił się na "speedball", mieszaninę heroiny z kokainą, która w końcu zrobiła swoje. Najpierw była próba samobójcza, a potem zapaść i atak serca. Dave dwukrotnie uniknął śmierci, ale wyszedł z tego zupełnie zdruzgotany. Wyglądało więc na to, że nastąpił koniec Depeche Mode. Prasa muzyczna, była przekonana, że Martin Gore będzie kontynuował działalność solową, którą w 1989 roku rozpoczął EP-ką "Counterfeit" zawierającą przeróbki nagrań innych wykonawców (m.in. Tuxedomoon, Durutti Column i Comsat Angels). Tak się jednak nie stało, na miejsce Alana zespół zatrudnił Tima Simenona znanego z jego solowego projektu Bomb The Bass i jego ekipę - klawiszowca Dave'a Clayton'a, realizatora Q i programistę Kerry Hopwooda. Depeche Mode, chcąc odświeżyć i unowocześnić swoje brzmienie, postawiło na wyeksponowanie rytmu, wybór Simenona był więc ze wszech miar trafny (W nagraniu "Ultra" brał też udział perkusista Can - Jaki Liebezeit). Tim już wcześniej dokonał kilku remiksów nagrań DM i zaprzyjaźnił się z zespołem, więc współpraca z nim układała się bez żadnych tarć. Alan Wilder potrafił zawsze "wtrącić swoje trzy grosze" i gdy sugestie pozostałych członków grupy nie podobały mu się, zgodnie ze słowami Martina - "robił wszystko, żeby całość wypadła beznadziejnie". Natomiast Simenon i jego ludzie starali się wywiązać jak najlepiej ze swoich obowiązków. I to słychać na ostatnim jak dotąd studyjnym albumie grupy - "Ultra". Nazwa płyty sugeruje związek z reklamą - oto nowe, ulepszone Depeche Mode - produkt na lata 90. Dobra, trochę się nabijam, jednak "Ultra" pozostaje jednym z najlepszych jej dokonań. Stylistycznie najbliższa muzyce z "Violator" i "Black Celebration" zawiera tak dobre numery jak singlowy, mocny "Barrel of a Gun", "It's No Good". Dziewięć miesięcy odwyku zrobiło swoje i baryton Dave'a zabrzmiał pięknie jak nigdy dotąd w moim ulubionym nagraniu grupy - "Home". Martin nie dość, że napisał doskonałe teksty, to po muzyczne inspiracje sięgnął bardzo głęboko, tak, że niektóre nagrania wywodzą się z country! Całość poddana produkcji Tima "Bomb The Bass" Simenona nabrała - no może nie "ultra", ale naprawdę nowoczesnego charakteru. Madonna, której wiele można zarzucić, ale nie brak orientacji w show-bussinesie, powtórzyła manewr z wynajęciem sprawdzonego "dance'owego" producenta (Orbit) i osiągnęła podobny - przynajmniej na płaszczyźnie komercyjnej - rezultat.
Tym razem zespół nauczony przykrymi doświadczeniami zrezygnował z towarzyszącej albumowi trasy koncertowej, nagrał jedynie kilka nowych nagrań ("Only When I Lose Myself", "Surrender", "Headstar") i wydał album dokumentujący ostatnie kilkanaście lat swojej działalności - "Singles 86-98" (wczesne nagrania DM znalazły się na bliźniaczej kompilacji wydanej w 1985 roku). Dopiero w ubiegłym roku panowie zdobyli się na odbycie tournee po Europie i Stanach Zjednoczonych, tym razem jednak ponoć obyło się bez ekscesów i nadużywania szkła... Co dalej? Najprawdopodobniej doczekamy się kolejnego albumu formacji i być może Tim Simenon zostanie jej stałym czwartym członkiem. Inna sprawa, że do tego miana pretenduje też Anton Corbijn, który znalazł sobie nowe hobby i czasami gra z Depeche Mode na ... perkusji.

Cóż, kilkanaście lat działalności za sobą, setki koncertów, miliony sprzedanych płyt i rzesze fanów na całym świecie. Jednak wielkość i znaczenie Depeche Mode nie kończy się na statusie super-gwiazdy.
Dzięki funduszom uzyskanym ze sprzedaży płyt DM Mute mogło promować innych mniej popularnych wykonawców. W ten sposób Laibach, Einstürzende Neubauten, Nitzer Ebb, a zwłaszcza Nick Cave stali się znani dużo szerszej publiczności, niż można było oczekiwać po tak niekomercyjnych wykonawcach. Wpływ grupy na rozwój współczesnej muzyki nie ograniczał się jednak tylko do dziedziny finansów. Na Depeche Mode jako źródło inspiracji powoływali się m.in. twórcy sceny techno. Podobnie ma się sprawa z artystami dokonującymi remiksów nagrań DM (m.in. A. Sherwood, Kervokian, Underworld, Plastikman, DJ Shadow). Prośba o wykonanie remiksu przeważnie spotyka się z reakcją w postaci: "chętnie! Jestem waszym fanem...". To jeden z niewielu przykładów popowego wykonawcy - "elektronicznego U2" - który miał wpływ na rozwój sceny niezależnej.

Marcin Bogacz

Cytaty pochodzą z "Smash Hits", "No1", "Spin" i "New Musical Express"

Copyright bogacz.pl